Dla wielu starszych Polaków Ukraina to część dzieciństwa. Dla ich dzieci i wnucząt – to lekcja historii. Niełatwa, bo też i losy toczyły się różnie, często z dramatycznymi meandrami. Teraz wszyscy odbierają najgorszą lekcję, która toczy się na naszych oczach.
– Często wracają do mnie wspomnienia, tak to już jest w tym wieku – mówi 80-letnia pani Lena, zwana przez rodzinę Lusią. – Lena czy Lusia, oba imiona lubię. Kiedy jako ukraińska sierota trafiłam do rodziny, do Polski, nie miałam żadnych dokumentów.
Z przekazu jakiejś dalekiej ciotki wiadomo było tylko, że dziewczynka miała imię na „L”. Czasy były ciężkie, tuż po drugiej wojnie światowej. Polska rodzina, szczęśliwa, że odnalazła dziecko, szybko wyrobiła jej dokumenty.
– Była tam orientacyjna data moich urodzin i miejscowość na terenie ówczesnego ZSRR – wspomina pani Lena.
Dalsze życie Leny potoczyło się najpierw na Lubelszczyźnie, a potem, już jako dorosła panna, znalazła pracę w centralnej Polsce.
– Mieliśmy bardzo silne związki w tej poszarpanej przez wojnę rodzinie – opowiada. – Wszyscy mówiliśmy z pięknym zaśpiewem, a na dodatek wszyscy pięknie śpiewaliśmy – śmieje się pani Lena. – Najchętniej na dwa głosy. Takie sielskie spotkania na zawsze pozostały w pamięci, choć z biegiem lat coraz mniej nas było. Zawsze też wspominaliśmy Ukrainę, choć każdy z nas miał inne doświadczenia. Ja niewielkie, z racji wieku miałam w pamięci tylko jakieś strzępki. Ale sentyment pozostał. Dlatego, gdy tylko moje córki weszły w wiek nastoletni, postanowiłam z nimi wrócić do moich rodzinnych stron. Chciałam, żeby poznały żyjącą tam rodzinę ze strony ich dziadków. I tak pewnego letniego dnia, w latach 70., wsiadłyśmy do pociągu w Warszawie. Ostatni przystanek w Polsce – Przemyśl. Potem przesiadka do pociągu z zamalowanymi do połowy na biało oknami.
Do wspomnień przyłącza się Maria, starsza córka pani Leny.
– Stylowy dworzec we Lwowie. Wysokie okna, kremowe ściany, pamiętam, że świeciło wtedy piękne słońce. Po wielu godzinach podróży mieliśmy kolejną przesiadkę. Tu widzimy jednak coś, do czego nie przywykłyśmy. Miałyśmy wtedy z siostrą po kilkanaście lat. Był to mój, mamy i siostry pierwszy wyjazd za granicę. Tyle radości i dumy! U mamy z racji powrotu do dawnych rodzinnych stron. Dla nas, typowych nastolatek, okazja, by móc powiedzieć rówieśnikom „Byłam za granicą”. W latach 70. nie każdy mógł się tym pochwalić – a na pewno nie każdy z małego miasta gdzieś w centrum Polski. Na dworcu szok. Na jakichś szmatach i kartonach leżą ludzie. „To Cyganie” – mówi cicho mama. Za chwilę podchodzi do mnie kobieta i o coś prosi. Ma wielką ranę zamiast nosa. Uciekamy. Na placu przed dworcem, zalanym czerwcowym słońcem, pytamy o drogę na dworzec autobusowy. Próbuję wykorzystać oczekiwanie na transport. Idę do kiosku z widokówkami, jest blisko nas. Szkolnym rosyjskim, dumna z siebie, proszę o kilka kartek pocztowych dla koleżanek. Pani z kiosku, w wieku mojej mamy, cierpliwie czeka na mój wybór. Próbuję coś tam tłumaczyć, że każda musi być inna, a tu wybór mały. Kobieta podnosi na mnie wzrok i mówi: „Dziecko, mów po polsku, tutaj wszyscy mówimy i rozumiemy po polsku”. Kiedy opowiadam o tym mamie, ma dziwnie szkliste oczy. Podróż autobusem do Łucka jest monotonna. Za oknami kilometrami ciągną się pola z jakimiś uprawami. Gdzieniegdzie w polu stoją tablice z hasłami chwalącymi przodowników pracy i komunistyczny porządek świata. W Łucku na dworcu czeka już na nas wujek Anton, mąż ciotecznej siostry naszej mamy. Włada czeka na nas w domu, w bloku przy ruchliwej ulicy. Łzom wzruszenia nie ma końca. Dla nas, nastolatek, wszystko było nowe – wspomina dalej Maria. – Na stole ląduje misa z gorącymi, parującymi ziemniakami polanymi tłuszczem i posypanymi… szczypiorem. To pierwsze zaskoczenie. Do tego każdy dostaje kawałek mięsa. Proste i smaczne jedzenie. Ale kwasu chlebowego, który podano zamiast kompotu, nie jestem w stanie wypić! Następne dni przynoszą kolejne zaskoczenia. W sklepach są pełne półki!
W mięsnym, czyli po prostu u rzeźnika, jak u nas mówiliśmy, sprzedawało się tylko rąbankę – uzupełnia znów wspomnienia pani Lena. – Kupiłam kawałek dobrej wieprzowiny, żeby ugotować obiad. Tak bardziej po „naszemu”. Domownicy byli tymczasem w pracy. Córki Antona i Włady, w wieku moich córek, chciały pokazać im miasto. Były bardzo samodzielne, więc wypuściłam je „w miasto” bez większych obaw.
– Dla nas oznaczało to kolejne przygody – wtrąca Maria. – Szerokie ulice, ładne domy, wielkie budowle, w tym teatru. I wszechobecne beczkowozy z kwasem chlebowym, tutejszym przysmakiem, który ponoć nie ma sobie równych w innych okolicach. Zauważamy otaczającą nas ze wszystkich stron ciekawość przechodniów. Największą budziły wśród rówieśników dżinsy mojej starszej siostry, kupione specjalnie na ten wyjazd. Wszędzie pytano, czy są na sprzedaż. Jakaś młoda dziewczyna niemal siłą wciągnęła nas do klatki schodowej w bloku. Za dżinsy zaoferowała samowar. „Po pierwsze nie są na sprzedaż, po drugie nie zmieścisz się w nie” – tłumaczyła nasza siostra cioteczna. Wtedy dowiadujemy się, że na to jest sposób. Smaruje się nogi, pupę i brzuch mydłem – i wciągnięcie jest łatwiejsze. Nie dajemy się jednak namówić. Uciekamy, a dziewczyna pokazuje nam przez okno na parterze, gdzie mieszka, rzeczony samowar… Mama była zła, że dałyśmy się wciągnąć w jakieś utarczki o dżinsy, już nas więcej samodzielnie nie wypuściła. „Bo nie wiadomo, co wam przyjdzie jeszcze do głowy”– powiedziała. Zaliczyłyśmy więc razem piękne parki, poszłyśmy do teatru. W wielkim sklepie, gdzie na dwóch piętrach zgromadzono niedostępne w Polsce towary, kupiłyśmy, co każda sobie wymarzy… Mama maszynę do szycia, siostra płyty Beethovena i Czajkowskiego – dwie piękne kolekcje, dosłownie za parę groszy, przeliczywszy ruble na złotówki. I rakietę do tenisa, i ukraińską białą bluzkę z haftem krzyżykowym.
Maria zapamiętała też wizyty w siedzibie milicji, do czego je zobowiązano.
– Mama miała nadzieję, że pozwolą nam pojechać do Kijowa, gdzie była dalsza rodzina. Takiego pozwolenia jednak nie dostałyśmy. Mama nie mogła się z tym pogodzić.
– Ledwie zdążyłyśmy wsiąknąć w życie naszej łuckiej rodziny, była już pora wracać – kontynuuje wspomnienia pani Lena. – Wyjazd do Polski przyśpieszyła choroba jednej z córek. Początkowo nic nie zapowiadało, że angina będzie miała taki przebieg. Życzliwa rodzina ściągnęła do domu lekarkę. Przecież radzieckie antybiotyki są bardzo dobre – tak myślałam. Miła lekarka ze stetoskopem w siatce z żyłki zbadała córkę, obejrzała gardło i powiedziała, że zamiast antybiotyku należy płukać gardło pioktaniną rozcieńczoną wodą. Albo roztworem wody i soli. Dopiero za dwa dni, kiedy pojawiła się wysoka temperatura, przepisała lek. Zadziałał niemal natychmiast, ale nam się już chciało wracać do domu. Tak też się stało. W pociągu do Polski ludzie rozmawiali o jakichś zamieszkach, o Radomiu, o Ursusie. Kończyły się beztroskie wakacje. Kończyła się pewna epoka.
Pani Lena z córką Marią wracały później do Łucka jeszcze dwukrotnie. To zawsze były bardzo emocjonalne wizyty. Rozmowy o rodzinie i jej wojennych oraz powojennych losach nie miały końca.
Po śmierci pani Leny córka postanowiła pielęgnować te kontakty. Były listy, rozmowy telefoniczne. Ale życie sprawiło, że kontakt urwał się. Dopiero po 24 lutego 2022 r., kiedy zaczęła się rosyjska agresja na Ukrainę, Maria zaczęła na nowo szukać kontaktu z rodziną. Udało się dzięki pomocy wielu ludzi dobrej woli.
– Okazało się, że wujostwo już nie żyje, a córki rozpierzchły się wraz z rodzinami po Europie. Przynajmniej są bezpieczne. Na razie Łucka nie dosięgła wojna. Na razie i oby nie – mówi Maria. Ma świadomość, że wspomnienia są w tej sytuacji bezcenne.
–- Może namówię siostrę, żebyśmy napisały książkę o polsko-ukraińskich losach naszej rodziny? Dzieje naszej rodziny są podobne do dziejów wielu Polaków i Ukraińców. Może dlatego, mimo niełatwej przeszłości, tak chętnie wyciągamy do Ukrainy rękę w obliczu tragedii wojny.
Wspomnienia spisała:Jolanta Wojciechowska