REKLAMA

REKLAMA

0,00 USD

Brak produktów w koszyku.

Ogłoszenia(773) 763-3343

Strona głównaArchiwumJan Krawiec – 2 - Żywot człowieka

Jan Krawiec – 2 – Żywot człowieka

-

Ćwiczenia wojskowe na poligonie
Jesienią 1938 r. zacząłem służbę wojskową w Podchorążówce przy 24. Dywizji Piechoty w Jarosławiu. Większość kolegów otrzymywała od rodziców ‘‘kieszonkowe”. W sobotę wieczorem i w niedzielę szli “na miasto”. Nad bramą wjazdową do koszar znajdował się metalowy łuk z napisem: “Zapas młodych koni”. Ponieważ wchodziliśmy i wychodziliśmy pod tym łukiem, w mieście mówiono o nas “młode konie”. Budynek Pochorążówki znajdował się na skraju obiektu wojskowego, resztę zajmowały stajnie młodych i dość jeszcze dzikich koni, w środku “ujeżdżalnie”, a między nimi a nami budynek kawalerzystów, którzy “ujeżdżali” konie i uczyli “służby wojskowej”. Ponieważ nie otrzymywałem “kieszonkowego”, rzadko wychodziłem, a lubiłem czytać, zgłosiłem się do pomocy w bibliotece. Nowości wydawniczych prawie nie było, ale dużo ulubionej historii, szczególnie wojen i bitew.

Któregoś wieczoru znalazłem zakurzoną książkę, wydaną przed I wojną światową. Był to zbiór artykułów polemizujących z Romanem Dmowskim. Nie pamiętam tytułu książki ani nazwisk autorów. W pamięci utkwił mi sarkastyczny wywód, że Dmowski zyskuje popularność za ideę Wielkiej Polski, ale identyfikowanie polskości z katolicyzmem, sianie nienawiści do Niemców, Żydów, Ukraińców i innych obcych, może nam dać małą Polskę od Bugu do Prosny. Źródłem wielkości Polski Jagiellonów, pisał autor, była wolność i tolerancja, gdy na zachód od nas toczyły się wojny religijne. Dzięki wolności spolszczyły się setki rodzin szlachty ruskiej i litewskiej, w tym magnackie rody Radziwiłłów, Sapiehów, Chodkiewiczów, Wiśniowieckich i innych, w miastach spolszczyli się Niemcy i Ormianie, powiększając naród polski. Artykuł czytałem kilka razy. Stał się punktem zwrotnym w moim życiu, ponieważ podważył wiarę w nieomylność Dmowskiego i antysemityzm.

REKLAMA

Ostatnie trzy miesiące spędziła Podchorążówka na obozie w Radawie nad Lubaczówką. Razem z nami był batalion piechoty 39. pułku w Jarosławiu. Awansowaliśmy na kaprali z cenzusem (jeszcze nie podchorążych). Każdy z nas przez miesiąc był dowódcą lub zastępcą dowódcy drużyny lub plutonu. Mieszkaliśmy w dużych namiotach na piaszczystym brzegu Lubaczówki, która zastępowała nam umywalnię i łaźnię, bo codziennie rano myliśmy się w jej czystej wodzie, a w wolnych chwilach kąpali. Na północ i wchód od Radawy duży obszar zajmowały lasy. Do najbliższego miasteczka Sieniawy nad Sanem było kilkanaście kilometrów. Z rezygnacją mówiliśmy, że mamy przed sobą trzy miesiące nudy. W niedzielę po nabożeństwie w pobliskim kościele, jedyną rozrywką będzie kąpiel w rzece lub wędrówka po lesie.

Pewnym urozmaiceniem okazały się większe ćwiczenia z udziałem jeszcze jednego batalionu piechoty z Jarosławia. Pamiętam jedno z tych ćwiczeń. Zadaniem naszego batalionu było złamanie oporu nieprzyjaciela na granicy i utorowanie dywizji marszu w głąb jego terytorium. Dowodziłem drużyną i osłaniałem lewe skrzydło batalionu szturmowego. Po wejściu do lasu otrzymałem rozkaz posuwania się naprzód i sprawdzenia, czy w lesie nieprzyjaciel ma równie silną obronę, jak na otwartej przestrzeni.

Szliśmy wzdłuż rzeczki (około 2 metry szerokości). Z naszej strony teren opadał łagodnie do rzeki, po drugiej stronie podnosił się powoli, by nagle przejść w około 2-3 m stromy brzeg. Niedaleko od nas szedł rozjemca w stopniu majora. Moi szperacze, po drugiej stronie rzeczki, nagle padli na ziemię, dając mi ręką znak, ażebym zrobił to samo. Zatrzymałem drużynę i po przejściu rzeczki podszedłem do szperaczy (dwóch żołnierzy). Za rzeką, ostrożnie posuwali się szperacze nieprzyjaciela, za nimi w pewnej odległości szedł kilkuosobowy patrol. Rozkazałem drużynie przejść przez rzeczkę i położyć się na niskim brzegu za mną i szperaczami. Ukryci w krzakach przypuściliśmy szperaczy nieprzyjaciela blisko i wzięli do niewoli bez strzału. Wkrótce potem ten sam los spotkał patrol, ale jeden z jego żołnierzy zdążył strzelić, czym zaalarmował swoich okopanych półkolem na polu (byliśmy z boku).

W naszą stronę wysłano oddział większy od drużyny. Pewnie któryś z moich żołnierzy wychylił głowę z krzaków, bo idący w naszą stronę oddział nieprzyjaciela padł i zaczął strzelać. Byliśmy skuleni pod brzegiem i gdyby strzelano ostrą amunicją, kule przelatywałyby ponad nami. Nieprzyjaciel czołgając się, zbliżał się do nas. Dałem rozkaz obsłudze RKM ukrytej w krzakach na brzegu otwarcia ognia. Nieprzyjaciel zareagował natychmiast, wysyłają duży oddział z CKM (ciężki karabin maszynowy), by wzmocnił oddział zbliżający się do nas. Odpowiedziałem ogniem całej drużyny (18 ludzi). Nieprzyjaciel wysłał w naszą stronę więcej ludzi i broni maszynowej, osłabiając poważnie swoje siły na głównym kierunku, z którego ruszył nasz batalion do ataku. Rozjemcy uznali znaczną liczbę żołnierzy nieprzyjaciela za zabitych lub rannych, przyznając nam zwycięstwo.

Na odprawie dowódców zdziwiłem się szczerze, gdy pułkownik – szef rozjemców – przyznał mi ważną rolę w osiągnięciu zwycięstwa. Polegała ona na tym, że zaangażowałem dużą część sił nieprzyjaciela na skrzydle, co umożliwiło naszym siłom frontalny atak na główną linię obrony, znacznie osłabioną odejściem części sił do walki z moją drużyną. Użycie przeze mnie RKM wprowadziło dowódcę nieprzyjaciela w błąd. Uwierzył, że z boku zagraża mu większy oddział. Od tego czasu u kolegów biegałem za Napoleona. Mimo wyróżnienia za rzekomo wyjątkowe zdolności dowódcze, z pierwszej dziesiątki przy awansie na karpala, z powodu złego sprawowania się, spadłem na czterdzieste miejsce, gdy trzydziestu otrzymało awans na plutonowych.

Nie wstydzę się, lecz z przyjemnością wspominałem swoje złe sprawowanie się. W niedzielę, gdy padał deszcz, byliśmy skazani na siedzenie w namiocie. Niedaleko kościoła była karczma, obok niej biuro regulacji rzeki. Pracował w nim m. in. Józek Gajda, syn leśnego, który mieszkał kilka kilometrów na północ od Radawy. Józek skończył o rok wcześniej Podchorążówkę w Jarosławiu. Nie pamiętam, w jakich okolicznościach poznałem go i jego dwóch kumpli. W niedzielę w trójkę spotykali się w bocznej izbie w karczmie i popijali (nie wodę z Lubaczówki). Przypadliśmy sobie do gustu, bo zaprosili mnie na niedzielne “zbijanie nudy” w bocznej izbie karczmy. Libacja się przedłużyła i nie zdążyłem na wieczorny apel. Skradałem się do obozu, ażeby uniknąć spotkania z wartownikami. Udało mi się kilka razy, ale jednej niedzieli, długo po apelu, do izby w karczmie przyszedł kapitan, dowódca mojej kompanii. Aresztował mnie i musiałem z nim pójść do obozu. Ponieważ w obozie nie było więzienia, przespałem się w namiocie, ale na drugi dzień stanąłem do raportu karnego. Wyrok był przykry. “Ile mam, tyle dam” – powiedział dowódca kompanii: “pięć dni ścisłego”. Ponieważ w obozie nie mamy więzienia, jeżeli znowu “nie zdążę’’ na wieczorny apel, żandarmi zabiorą mnie do więzienia w Jarosławiu. W przeddzień promocji i powrotu do Jarosławia z pożegnania z kumplami “zdążyłem” na apel, ale po ceremonii wymknąłem się z obozu i wróciłem późno w nocy. Nie otrzymałem trzeciej “belki’’ (plutonowego), ale nie martwiłem się, ponieważ nie miałem zamiaru zostać w wojsku na stałe, mimo że rodziców nie stać było na pokrycie kosztów studiów na uniwersytecie. Wierzyłem po polsku, że jakoś to będzie.

W pochorążackim mundurze
W stopniu kaprala podchorążego zostałem przydzielony do 38. pułku piechoty Strzelców Lwowskic
h w Przemyślu. Po zameldowaniu się u dowódcy 9. kompanii 3. batalionu, otrzymałem tydzień urlopu, który spędziłem z rodziną w Bachórcu. Ponieważ pułk wyjeżdża na obóz, mam szukać swojej kompanii we wsi Hawłowice koło Pruchnika.

Po tygodniu w niedzielę zameldowałem się u szefa (“matki”) kompanii w Hawłowicach, znowu zostałem dowódcą drużyny, otrzymałem “kwaterę” i jako podchorąży nie musiałem być obecny na wieczornym apelu (chyba że miałem służbę). Już pierwszego dnia przekonałem się, że ćwiczenia są cięższe niż na obozie Pochorążówki. Pod koniec drugiego tygodnia zapowiedziano “wielkie ćwiczenia”, na które przybędzie dowódca piechoty dywizyjnej płk. Szwarcenberg-Czerny (w zastępstwie dowódcy dywizji, który przeszedł ciężką operację i jest w szpitalu). W ćwiczeniach weźmie udział broń pancerna i lotnictwo.

Zerwano nas o 4 rano. Pułk podzielono na dwie “armie”: obronę i atakującego nieprzyjaciela. Znalazłem się ze swoją drużyną w obronie. Na wyznaczonych stanowiskach kopaliśmy rowy strzeleckie i wysyłali patrole na przedpole. Po południu dwa samoloty “nieprzyjaciela’’ przeleciały dwa razy wzdłuż naszej linii obronnej. Rozjemcy uznali, że nie strąciliśmy ani jednego samolotu, ponieważ nie mamy dział przeciwlotniczych, a strzały z ciężkich karabinów maszynowych “na oko” były nieskuteczne. Po upływie godziny samoloty nadleciały ponownie. Wkrótce po ich odlocie czujki daleko wysunięte naprzód meldowały o pojawieniu się na szosie dwóch czołgów “nieprzyjaciela”.

Na odprawie dowiedzieliśmy się, że jechały prosto na dwa działka przeciwpancerne na niewielkim wzniesieniu, ale zanim znalazły się w zasięgu ognia z działek, zjechały na pole i w niewielkim wgłębieniu terenu znikły z oczu naszych obserwatorów. Wysłane na przedpole patrole zameldowały, że czołgi jadą doliną, która kończy się przed naszym prawym skrzydłem. Nasze działka pancerne o zaprzęgu konnym ruszyły polną drogą za nami, w kierunku prawego skrzydła. Znowu nadleciały samoloty. Potem strzelanina (ślepymi pociskami) na prawym skrzydle i prawie równocześnie przy szosie, gdzie była kwatera dowództwa obrony.

Na odprawie prowadzonej przez płk. Szwarcenberg-Czernego dowiedzieliśmy się, że obronę tworzyły dwa pełne bataliony piechoty, wzmocnione dwoma działkami ppanc. (działka przeciwpancerne). Atakował jeden batalion piechoty wsparty czterema czołgami. Dowódca “nieprzyjaciela” korzystał także z informacji dwóch samolotów zwiadowczych. Dzięki nim wiedział dokładnie o rozmieszczeniu sił obrony i ich ruchach w czasie bitwy. Kierując pierwsze dwa czołgi przez pola na prawe skrzydło obrony, zmusił dowódcę (obrony) przerzucenia tam działek ppanc. Gdy działka były już dość daleko, dowódca (nieprzyjaciela) rzucił do akcji dwa czołgi, dotąd ukryte, które parły szosą na środek obrony, a za nimi piechota. Gdy dowódca obrony zorientował się w sytuacji – nie miał czym zapobiec klęsce. “Nieprzyjaciel” złamał opór prawego skrzydła obrony, a jego grupa posuwająca się szosą, po wzięciu do niewoli dowódcy obrony ze sztabem, przebiła się na tyły i skierowała przeciw lewemu skrzydłu obrony. Atakujący zniszczyli siły obrony całkowicie. Kto nie zginął – dostał się do niewoli.

Pułkownik zakończył analizę bitwy stwierdzeniem, że mieliśmy przedsmak wojny z Niemcami, jeżeli do niej dojdzie, dodał. Niemcy mają kilkanaście razy więcej czołgów i samolotów. Nasza piechota wspierana artylerią i nielicznymi działkami przeciwpancernymi będzie walczyła z armią wspieraną przez dywizje pancerne i lotnictwo, które nie ograniczy się do meldowania o naszych ruchach, lecz będzie bombardowało nasze stanowiska, składy i transporty na tyłach frontu. Na zakończenie pocieszył nas, że dysproporcję w uzbrojeniu nadrobimy dzielnością naszych żołnierzy.
Dwa dni później mieliśmy drugie ćwieczenia z udziałem samolotów i czołgów, które zakończyły się podobnie jak pierwsze.

Wojna
Pod koniec sierpnia, wcześniej niż planowano, wróciliśmy do koszar w Przemyślu. Mundurowaliśmy i organizowali kompanie rezerwistów powołanych do służby w tajnej mobilizacji. Mimo coraz częstszych ‘‘incydentów” zbrojnych i koncentracji wojsk niemieckich na granicy, nasi sprzymierzeńcy, Francja i Anglia, sprzeciwiali się mobilizacji. Gdy wreszcie się zgodzili, było już za późno. Przed zarządzeniem mobililizacji zdołaliśmy umundurować i uzbroić kilka batalionów, które wyjechały do dywizji koncentrujących się w pasie przygranicznym.

Pułk wyruszył dopiero 3 września. Bombardowanie linii kolejowej opóźniło podróż. Wśród oficerów rozeszła się pogłoska, że jedziemy do Kutna, gdzie koncentruje się armia odwodowa naczelnego wodza. Wbrew temu 4 września o świcie wyładowaliśmy się w Tarnowie i natychmiast pomaszerowali na południe. Byłem znowu dowódcą drużyny. Batalion 3 otrzymał odcinek na wschodnim brzegu Dunajca. Po drugiej stronie rzeki, nieco na północ, widać było wieże kościoła w Wojniczu. Kopaliśmy rowy strzeleckie i wysyłali patrole za Dunajec. Pod wieczór odezwała się nasza artyleria, odpowiadała jej niemiecka, a na południe od nas słychać było nieprzerwany trajkot karabinów maszynowych. Nie ulegało wątpliwości, że toczy się tam zacięta bitwa. W nocy zamilkły ciężkie karabiny maszynowe, trwał tylko pojedynek artylerii i co chwilę ciemności rozświetlały rakiety, nasze na zachód od Dunajca, niemieckie powyżej nas.

O świcie 6 września rozpoczął się chaotyczny odwrót. Szliśmy kolumną ‘‘familijną”, bez ubezpieczeń. Nie było wśród nas oficera powyżej porucznika. Koło Łowczówka zostaliśmy ostrzelani przez ciężki karabin maszynowy. Wkrótce potem przybył dowódca naszego 3 batalionu mjr. Boehm (wysłany wcześniej do dowódcy dywizji), który zorganizował nie tylko swój batalion, lecz cały pułk. Z drużyną znalazłem się w oddziale osłaniającym odwrót. Oprócz mojej drużyny do oddziału przydzielił działko ppanc. i ciężki karabin maszynowy. Dowódcą był starszy sierżant zawodowy. Nie wiedzieliśmy, że o kilka kilometrów na południe od nas, posuwa się niemiecka dywizja zmotoryzowana, która przekroczyła Dunajec pod Zakliczynem. Zacięty bój poprzedniego dnia stoczył 39. pułk z naszej dywizji, próbując zlikwidować niemiecki przyczółek na wschodnim brzegu rzeki.

Zbliżaliśmy się do Wisłoki. Pod wieczór wybuchła nagle silna strzelanina na wschód od nas, nad Wisłoką. Hukowi dział towarzyszył nieustanny ogień broni maszynowej. Leżeliśmy na wzgórzu z bronią skierowaną na zachód, skąd spodziewaliśmy się Niemców. Tymczasem od wschodu zaczęli biec do nas żołnierze. Z ich relacji wynikało, że niemieckie czołgi ostrzeliwują most na Wisłoce, którym wycofywała się dywizja. Są zabici i ranni, ludzie skaczą do rzeki i próbują przejść na drugą stronę. ‘‘Wszystko stracone”, powiedział nasz dowódca i rozwiązał oddział, mówiąc, by każdy ratował się jak może i szedł dokąd chce.

Drogi i bezdroża odwrotu
Dla mnie, wychowanego w tradycjach walki o niepodległość, była to chwila tragiczna. Nie mogłem pogodzić się z klęską zaraz na początku wojny. Zwróciłem się do żołnierzy mojej drużyny z pytaniem, czy chcą iść ze mną. Następną linią obrony na pewno będzie San, powiedziałem im. Prosto na wschód mamy już drogę zamkniętą (tam mieszkały rodziny większości żołnierzy i moja). Nasze patrole meldowały, że na północ od nas szosa Kraków – Lwów jest wolna. Pójdziemy na północny-wschód. Kto nie chce iść ze mną, zgodnie z rozkazem starszego sierżanta, może iść dokąd chce. Cała drużyna (18 ludzi) poszła ze mną. Zmęczeni i głodni, zatrzymaliśmy się w pierwszej wsi
na północ od szosy z Krakowa i rozeszli po dwóch do domów, by coś zjeść. Przyjmowano nas serdecznie, ale z trwogą, pytano co się stało, że Niemcy tak szybko znaleźli się w środku Polski?

Na miejsce zbiórki stawili się wszyscy moi żołnierze. Na skraju wsi, blisko lasu, zatrzymaliśmy się w stodole na noc. Mimo nalotów, szliśmy w dzień. Mały oddział łatwo mógł ukryć się przed samolotami. Już drugiego dnia zaczęły dołączać do uzbrojonej drużyne małe grupki żołnierzy z rozbitych jednostek, niektórzy z bronią, niektórzy bez broni. Oprócz żołnierzy dołączali cywile, wśród nich spora grupa z Zaolzia, przed rokiem przyłączonego do Polski. Byli rezerwistami armii czeskiej, ale chcieli służyć w armii polskiej. Ponieważ ośrodki mobilizacyjne ewakuowały się na wschód, szli o głodzie i chłodzie z nadzieją, że wreszcie gdzieś otrzymają mundury i broń.

W Kolbuszowej drogi z zachodu i południa na wschód były wypełnione furmankami (zmobilizowano chłopów do przewożenia amunicji i żywności). Tu dołączyła do mnie duża grupa Zaolzian. Ze zdziwieniem dowiedziałem się, że są protestantami. Zbliżało się południe. W małym miasteczku zapełnionym obcymi ludźmi, trudno będzie znaleźć coś do jedzenia. Patrząc na kolumny samochodów powoli posuwających się na wschód, ogarnęły mnie złe przeczucia. Wyszliśmy z miasteczka zatłoczoną drogą. Złe przeczucia mnie nie opuszczały. Zszedłem z gościńca kilkaset metrów w bok na polną drogę. Nie upłynęło wiele czasu, gdy zjawiły się niemieckie samoloty, siejąc panikę i śmierć na drogach. Wkrótce potem z szosy do Rzeszowa zaczęła drogi ostrzeliwać artyleria. Leżąc nieco wyżej od drogi patrzyliśmy z przerażeniem na rozgrywającą się przed nami tragedię: części rozbitych wozów spadały po obydwu stronach drogi, jęki umierających, wołanie o pomoc rannych, mieszały się z rżeniem rannych koni. Gdy samoloty odleciały, szybko ruszyliśmy naprzód, by dotrzeć do zbawiennego lasu.

Pod wieczór zatrzymaliśmy się w najbliższej wsi, by coś zjeść. Odtąd szliśmy nocą, odpoczywając w dzień. Na wschodni brzeg Sanu przeyprowadziłem około 300 ludzi. Major organizujący obronę tego odcinka Sanu odebrał mi drużynę, dodał przeszło 200 ludzi szukających ośrodka mobilizacyjnego i kazał prowadzić tę “cywilną bandę’’ do stacji Szastarka, gdzie będzie pociąg, który zawiezie nas do Lublina. Do Szastarki doszliśmy na drugi dzień rano. Pociąg wlókł się powoli, zatrzymując się często, bo naprawiano tory uszkodzone przez bomby. Dopiero pod wieczór dojechaliśmy do Lublina i wysiedli na stacji towarowej. Ledwie zdążyliśmy wyjść na ulicę, gdy bombowce zaczęły rąbać stację.

Zapadł zmrok, gdy doszliśmy do koszar. Zameldowałem się u majora, który powiedział mi, że Niemcy przekroczyli Wisłę na zachód od Lublina, władze opuszczają miasto, ewakuuje się koszary. Mam iść ze swoją “cywilną bandą’’ do Chełma. Przed wymarszem dostaliśmy dobrą wojskową kolację z dwóch dań i kawę. Takiej “uczty” nie mieliśmy od wyjazdu z koszar. Po kolacji pomaszerowaliśmy do Chełma. W nocy lotnictwo niemieckie nie działało.

Walki na Zamojszczyźnie
Rano przed (może za) Rejowcem zatrzymał nas porucznik z dwoma uzbrojonymi żołnierzami. Zameldowałem, skąd i dokąd idziemy. Skierował nas na boczną drogę prowadzącą do lasu. Były tam “góry” mundurów, butów, pasów, karabinów, kilkanaście ciężkich karabinów maszynowych, a nawet nowiutkie działa. Zostaliśmy przydzieleni do batalionu majora Kiczaka. Byłem znowu dowódcą drużyny. Major popędzał żołnierzy, by szybko się ubierali. Na zbiórkę do wymarszu wielu biegło, zapinając pasy i plecaki.

Szliśmy marszem ubezpieczonym, rozproszeni na dużej przestrzeni. Nie odeszliśmy daleko, gdy huk motorów i wybuchy bomb zmusiły nas do padnięcia na ziemię. Las, z którego wyszliśmy przed chwilą, zamienił się w piekło. Grozę zwiększały wybuchy skrzynek z amunicją, trafionych odłamkami bomb. Leżąc między rzędami kartofli lub pod drzewami, byliśmy wdzięczni naszemu dowódcy batalionu za popędzanie nas, by wyjść jak najszybciej z lasu. Uwierzyliśmy, że mamy dobrego dowódcę i nie zawiedliśmy się.

Major nie miał hełmu, tylko furażerkę, spod której wysuwały się kosmyki siwiejących włosów. Szedł ze strażą przednią. Mówił do nas “chłopcy”. W czasie natarcia szedł wzdłuż pierwszej linii, dodając otuchy. Kule go omijały. Po kilku dniach kochaliśmy go jak ojca. Stoczyliśmy ciężkie walki, m. in. pod Rachaniami (wieś płonęła), Suchowolą i Bożą Wolą. Ponieważ lubiłem mapy, w domu przed wojną spędzałem nad mapami sporo wolnego czasu. W Podchorążówce na tablicy rysowałem granice państw, rzeki itp. z pamięci.
Wiedziałem, że przez kilka dni kręcimy się między Tomaszowem Lubelskim, Hrubieszowem i Zamościem. W dzień w walce, w nocy w marszu. Byliśmy niewyspani (spaliśmy w marszu) i głodni, jakąś strawę dowożono czasem w nocy. Od dowódcy kompanii dowiedziałem się, że idziemy na pomoc siłom we Lwowie, które dzielnie odpierają ataki niemieckie, ale musimy się przebijać, ponieważ Niemcy dotarli już do Bugu.

Mieliśmy straty w ludziach: zabitych i rannych. Tych ostatnich gdzieś odwożono. W bitwie o Suchowolę i Bożą Wolę przeżyliśmy niezwykłe chwile. Po wyjściu z lasu do natarcia, zobaczyliśmy w odległości może 1 kilometra trzy czołgi, które ugrzęzły na podmokłych łąkach i tyralierę niemieckiej piechoty. Ostrzeliwała nas niemiecka artyleria i ckmy. Czołgając się, powoli posuwaliśmy się naprzód. Nagle zjawiły się dwa niemieckie nurkowce. Huk motorów zmieszał się z trajkotem ciężkich karabinów maszynowych i świstem kul blisko nas. Nurkowce przeleciały wzdłuż naszej tyraliery, szerząc śmierć. Gdy odleciały, zaczęliśmy się znowu czołgać. Po chwili zauważyłem, że dwóch moich żołnierzy zostało. W prawo i w lewo więcej było zabitych lub rannych, przeszytych kulami, które ugrzęzły w ziemi.

Nagle salwy ckmów przelatujące nad nami ucichły. Spojrzałem przed siebie. Załogi czołgów dołączyły do wycofującej się piechoty. Po linii dobiegł do nas rozkaz: bagnet na broń! W prawo i w lewo, jak daleko wzrok sięgał, zabłysły bagnety nakładane na karbiny. Poderwaliśmy się do biegu, ale znowu odezwały się niemieckie ckmy i artyleria. Padliśmy i czołgali się naprzód.

Niedługo. Za nami rozległ się tęten koni. Po chwili minęli nas kawalerzyści. Nie życzyliśmy im dobrze. Odebrali nam okazję walki wręcz, zapłacenia Niemcom za spalone wsie i zburzone miasta, za naszą i naszych rodzin poniewierkę. Po wojnie z książki gen. Władysława Andersa dowiedziałem się, że to on dowodził brygadą, która dość mocno poszatkowała Niemców na polach Bożej Woli.

Rozstanie z majorem Kiczakiem przyszło niespodziewanie i w dramatycznych okolicznościach. W dzień lub dwa po bitwie na polach Suchowoli i Bożej Woli, wieczorem, zamiast marszu kazano nam rozejść się wokół dużej polany i spać (wystawiono naturalnie ubezpieczenia). Rano zbiórka batalionu kompaniami na polanie jak w koszarach. Dowódca batalionu, zwykle wyprostowany, wyszedł z lasu pochylony i chwilę stał w milczeniu. Panowała cisza, przerywana tylko świergotem ptaszków na drzewach. Po chwili major podszedł bliżej.
Chłopcy, powiedział, mówię do was po raz ostatni i “po zasranemu”. Wiecie cośmy przeszli, jakie ponieśliśmy straty. Z tej strony – wskazał na zachód – są Niemcy, z tej – wskazał na wschód, są bolszewicy. Znaleźliśmy się między młotem a kowadłem. Daję ostatni rozkaz: niszczyć broń i rozejść się!

Kapitulacja i powrót do domu
Wiadomość o bolszewikach spadła na nas jak grom. Był już 26 czy 27 września, ciągle w marszu lub walce, nie wiedzieliśmy o przekro
czeniu granicy przez wojska sowieckie. “Niszczyć broń”! To straszny rozkaz dla żołnierza. Na prawym skrzydle jednej kompanii rozległ się strzał. Porucznik padł twarzą na ziemię. Major rozmawiał z dowódcami kampanii. Gdy usłyszał strzał, zwrócił się do nas i wskazując samobójcę donośnym głosem krzyknął: “To jest tchórzostwo! W chwilach tragicznych najłatwiej odebrać sobie życie. Wojna nie skończona. Alianci walczą. Naszym obowiązkiem jest uniknąć niewoli, wrócić do rodzin i czekać. Będziemy jeszcze ojczyźnie potrzebni. Rozejść się!”
Po roztrzaskaniu karabinu o drzewo poczułem silny ból w lewej stopie. Dokuśtykałem do strumienia i zdjąłem buty (nie zdejmowane przez prawie dwa tygodnie). Wysypał się piasek. Obydwie stopy były białe, odparzone, z dziurkami, jakby je kura dziobała. Lewa stopa spuchnięta i czerwona na wierzchu. Nie mogłem wdziać buta. Boso doszedłem do pobliskiego młyna, gdzie od młodego małżeństwa dowiedziałem się, że bolszewicy zatrzymują każdego w mundurze, bez względu na stopień wojskowy. Gospodarze radzili przebrać się, a mundur zakopać w lesie, by bolszewicy nie znaleźli w ich domu. Dostałem od nich “cajgowe” ubranie (nieco za duże) i czarną maź do “pomalowania” wojskowych butów. Życzliwa gospodyni nakarmiła mnie, posmarowała maścią stopę i owinęła bandażem. Mimo to, każdy krok był bolesny.

Zrozumiałem, że muszę zrezygnować z marszu do domu, odległego “na przełaj” o kilkadziesiąt kilometrów. Przypomniałem sobie, że na obozie w Radawie poznałem Józka, który skończył tę samą podchorążówkę co ja, ale o rok wcześniej. Jego ojciec był gajowym w rejonie Mołodycza, byłem kilka razy u nich. Młynarz powiedział, że do gajówki prosto na południe przez las jest zaledwie kilka kilometrów, ale nie radził iść ścieżkami, bo las jest wielki i mogę zabłądzić. Nie wiadomo także, na kogo trafię. Ponieważ znam do gajówki drogę z Sieniawy, powinienem ją wybrać, mimo że jest dużo dalej. Posłuchałem rady.
Idąc boso z butami powieszonymi przez ramię, doszedłem do Sieniawy, gdy wkraczali bolszewicy. Za kolumną czołgów jechała piechota na ciężarówkach. Na pierwszej ciężarówce jechali cywile z czerwonymi opaskami na ramieniu, którzy prawie bez przerwy darli się: “Precz z jaśnie pańską Polską! Niech żyje Związek Radziecki!’’ Na chodnikach wzdłuż drogi witali wkraczającą armię mieszkańcy miasteczka, prawie wyłącznie Żydzi. Odezwał się we mnie już przyćmiony antysemityzm. Wlokłem się powoli wzdłuż ścian domów, za plecami witających. Nie uszedłem daleko, gdy otworzyło się okno i mężczyzna z brodą i pejsami, sądząc, że jestem wojskowym, ostrzegał, ażebym nie ryzykował zatrzymania przez kogoś z tłumu, lecz skręcił w najbliższą uliczkę i tam przeczekał powitanie lub poszedł polną drogą. Zdziwiony, podziękowałem i zastosowałem się do rady nieznajomego.

Do gajówki doszedłem wieczorem. Józek był w 39. pułku piechoty w Jarosławiu i wrócił spod Lwowa. Jego matka zaopiekowała się mną jak synem. Spuchniętą stopę kazała mi moczyć w ciepłej wodzie, potem smarowała jakąś maścią, na uśmierzenie bólu łykałem aspirynę (miałem ze sobą trzy uniwersalne lekarstwa wojskowe: aspirynę, jodynę i rycynę). Po kilku dniach wrzód pękł. Przyniosło to dużą ulgę.

Do gajówki przychodzili sowieccy żołnierze: szukali wódki i dobrego jedzenia. Prawie codziennie przychodził Tatar z Krymu, który mówił po ukraińsku. Niczego nie chciał, odnosił się do nas życzliwie. Mijała połowa października, wdziewałem już buty i chodziłem bez odczuwania bólu. Zacząłem myśleć o opuszczeniu gościnnych gospodarzy. Decyzję przyspieszył Tatar, który powiedział nam, że wkrótce znad granicy rozpocznie się wywózka “bieżeńców”. Na drugi dzień ruszyłem w stronę Jarosławia. San był granicą między okupacją niemiecką i sowiecką. Po stronie sowieckiej już pilnie strzeżoną. Niedaleko Jarosławia trafiłem na gospodarza, który z żoną kopał kartofle, ale mieszkał po niemieckiej stronie Sanu. Władze sowieckie, zgodnie z umową z Niemcami, pozwoliły mu zebrać kartofle zasadzone na wiosnę. Ziemia przejdzie na własność Sowietów. Gospodarz miał przepustkę niemiecką i sowiecką.

Pomogłem mu przy kopaniu kartofli i ładowaniu na wóz. Pod wieczór przejechałem z nim na wozie mostem pontonowym pod okupację sowiecką.
Przenocowałem u życzliwych gospodarzy, pytających się, co z nami będzie? Następnego dnia wybrałem się w drogę. Szosą byłoby dwa a może trzy razy dalej niż na przełaj, drogami wiejskimi i polnymi. Znałem okolicę z okresu służby wojskowej. Zanocowałem w Hawłowicach u gospodarza, u którego miałem kwaterę, gdy w sierpniu byłem z pułkiem na obozie. Nocne rodaków rozmowy były przykre, wypełnione niepokojem o przyszłość i psioczeniem na ostatni rząd. Następnego dnia doszedłem do domu. Radość była ogromna, tym większa, że przez wieś przechodziły niedobitki mego pułku i nikt nie wiedział, co się ze mną stało.

REKLAMA

2090968106 views

REKLAMA

2090968406 views

REKLAMA

2092764866 views

REKLAMA

2090968689 views

REKLAMA

2090968835 views

REKLAMA

2090968980 views