REKLAMA

REKLAMA

0,00 USD

Brak produktów w koszyku.

Ogłoszenia(773) 763-3343

Strona głównaArchiwum„Imigrejszyn” nad Wisłą… - Czekanie w tłoku, zaduchu i nerwach to codzienność...

„Imigrejszyn” nad Wisłą… – Czekanie w tłoku, zaduchu i nerwach to codzienność przy ul. Długiej – Ukraińcy i Wietnamczycy wśród najliczniejszych cudzoziemców w Polsce – Niskie pensje, natłok zajęć odstrasza urzęd

-

Warszawa – Załatwianie czegokolwiek w polskim urzędzie imigracyjnym wymaga nie lada determinacji, cierpliwości i pogody ducha. Męczące wielodniowe wystawanie w kolejkach od piątej czy szóstej rano; zdenerwowanie wielogodzinną kotłowaniną wśród setek ciał ludzkich w dusznym korytarzu w upalny letni dzień; wreszcie frustracja tym, że znowu stało się nadaremnie. Taka sytuacja mniej odpornych mogłaby pchnąć do rękoczynów czy aktów wandalizmu. Owszem, ostrych pyskówek nie brakuje, a czasami nawet dochodzi do przepychanek. Taka jest codzienna rzeczywistość w Urzędzie Spraw Cudzoziemców przy ul. Długiej w Warszawie.

Jak przypuszczam, dla wielu Czytelników „Dziennika Związkowego” słowo „imigrejszyn” nie najlepiej się kojarzy. Słyszałem i czytałem o bezdusznej biurokracji amerykańskiego Urzędu Imigracji i Naturalizacji, jak również o obławach jego funkcjonariuszy, wspartych przez policję, na wakacjuszki sprzątające domki czy biura. Co jakiś czas nadchodzą wiadomości o aresztach deportacyjnych i o przybyszach, którzy w Polsce otrzymali ważną wizę amerykańską, lecz zawracani są na lotnisku w USA i odsyłani do kraju.

Zdarzało się, że decyzją tego urzędu rozdzielane są rodziny. Ale co innego usłyszeć z trzeciej ręki czy przeczytać, a co innego odczuć na własnej skórze!
Bynajmniej jednak nie czuję się szykanowany. Podobnie jak tysiące innych cudzoziemców byłem po prostu narażony na niedogodności wynikające z niedostatecznej siły przerobowej warszawskiego urzędu. Podlegający wojewodzie warszawskiemu urząd znajduje się na tyłach Kościoła Ojców Paulinów na pograniczu warszawskiej Starówki i Nowego Miasta. Nie udałem się tam w poszukiwaniu tematu reporterskiego, ale wręcz odwrotnie: przymusowy pobyt w murach tego urzędu spłodził dzisiejszą korespondencję.

Po prostu wygasała moja karta stałego pobytu, która upoważnia do legalnego przebywania w Polsce, więc musiałem ją przedłużyć, a właściwie uzyskać nową. Bardzo tandetnie wykonana stara dosłownie się rozlatywała w rękach. Zgodnie z procedurą wypełniłem wniosek, dołączyłem dwa zdjęcia i wniosłem opłatę w wysokości 50 złotych. Miałem po pewnej dacie zgłosić się po odbiór. Dla wszelkiej pewności upewniłem się telefonicznie, że nowa karta pobytowa już czeka. Teraz zaczynały się problemy.

Przy pierwszym podejściu zastałem przed urzędem dziki tłum. Kilkaset, może tysiąc albo i więcej osób tłoczyło się wokół urzędu czekając na jego otwarcie. Potem trzypiętrowy, zabytkowy budynek powoli wchłaniał interesantów, którzy rozchodzili się po piętrach, pobierali numerki z odpowiedniego urządzenia i zaczęli czekać, czekać, czekać…

Dostałem numer 179. Pytam czekających, kiedy moja kolejka może wypaść, a wszyscy mówią, że nie wcześniej jak za trzy godziny. Jak tak, to nie widziałem sensu przestępowania z nogi na nogę w zatłoczonym korytarzu i pojechałem coś załatwiać na mieście. Wróciłem przed upłynięciem trzech godzin, ale nic z tego! Okazało się bowiem, że już obsługują interesanta z numerkiem 181. Oczywiście nie było mowy, by ktoś takiego przepuścił, bo każdy też jest znużony czekaniem, zniecierpliwiony i wściekły.

Nazajutrz wybrałem się ponownie. Tym razem nie musiałem już czekać, bo wartownik mnie krótko poinformował, że w środy urząd jest nieczynny. Były jeszcze dwa nieudane podejścia. Kończyły się godziny urzędowania, urząd zamykali i petentów wypraszali niezależnie, czy już zostali załatwieni. Na kolejny dzień numerki nie przechodzą i wszystko trzeba zaczynać od podstaw. Nie powiem, że nie byłem wściekły, bo to tydzień wyrwany z życiorysu, nie mówiąc o nerwach, braku miejsc do parkowania w okolicy i innych stresach. Ale nie ma tego złego…itp. Miałem okazję przyjrzeć się temu zjawisku z bliska i poznać je z autopsji.

Do urzędu przychodzą obcokrajowcy w różnych sprawach, ale przeważnie składają podania o legalizację lub przedłużenie pobytu, a po upłynięciu wyznaczonego terminu wracają po decyzję czy podstemplowano dokument. Rzadko kiedy da się to załatwić w ciągu jedynie dwóch wypraw. O przedłużenie karty stałego pobytu przybył do urzędu Salem z Egiptu wraz z żoną Polką, Martą, która trzyma ich kilkumiesięcznego synka Abdulę. Prowadzą w Warszawie restaurację z kuchnią arabską i – jak się wydaje – cierpliwie znoszą biurokratyczną mitręgę. To już drugie jego podejście. Przedtem odesłany został z kwitkiem.

Inaczej 20-paroletnia Świetłana z Białorusi, która w Polsce uczy się kosmetologii. Narzeka na bałagan i na to, że w jednej sprawie trzeba kilka razy przychodzić. Twierdzi, że ma polskie korzenie. „Rodzina mojego ojca pochodzi z Częstochowy, więc staram się o Kartę Polaka, ale to nie jest takie proste. Trzeba zebrać i przedstawić dowody polskiego pochodzenia i nieźle koło tego się nachodzić – tłumaczy.

Murzyn z Nigerii, o imieniu Ikechi, jest w Polsce od października ub. roku. Studiuje w znanej prywatnej Wyższej Szkole Przedsiębiorczości i Zarządzania Koźmińskiego i musi przedłużyć swój pobyt w Polsce o dalsze dwa semestry. 21-letni Irakijczyk i jego 19-letnia siostra zamierzają studiować w Polsce, ale najpierw chodzą na lektoraty języka polskiego. Ich rodzice mieszkają w Szwecji, ale oni wolą studiować w Polsce z dala od rodzicielskiej kurateli. Jowialny, wysoki, potężnie zbudowany brat narzeka, że język polski jest za trudny i jakoś nie może się go nauczyć. „Jakbyś chodził na wykłady zamiast wagarować, to może byś się czegoś nauczył” – docina mu siostrzyczka. Oboje biegle mówią po angielsku.

Młode małżeństwo – ona Ukrainka, on Polak. Pytam będącą w bardzo zaawansowanym stanie błogosławionym przyszłą matkę, kiedy będzie rodzić, a ona: „W każdej chwili. Termin już minął”. Chce się dowiedzieć, czy po urodzeniu dziecka będzie musiała osobiście przyjść do urzędu z papierkiem, czy może do tego upoważnić męża. Są interesanci z całego świata – Ormianie, Szwedzi, Kanadyjczycy, śniadzi przedstawiciele świata arabskiego, czarnoskórzy Afrykańczycy…

Do najliczniejszych grup cudzoziemców w Polsce należą Wietnamczycy i Ukraińcy. Wietnamczycy zdominowali handel bazarowy i gastronomię, prowadzą restauracje i bary z kuchnią chińską i wietnamską. Są dobrze zorganizowani, mają własne kluby, gazetki, nawet parafię. Ukraińcy są grupą znacznie słabiej zorganizowaną niż Wietnamczycy. Oprócz studentów, najczęściej zatrudniają się jako pracownicy najemni u Polaków i rzadko prowadzą własne biznesy.

Wśród tych wielokolorowych „narodów zjednoczonych” w urzędzie na Długie – przeważnie w podkoszulkach, dzinsach, sandałach i adidasach – spotykam czterech 20-paroletnich Amerykanów, którzy wyraźnie odstają od reszty. Krótko ostrzyżeni, gładko ogoleni i mimo upału wszyscy w białych koszulach, krawatach i ciemnych spodniach garniturowych. Są to misjonarze z amerykańskiego Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich. Potocznie nazywa się ich Mormonami, a centrala w stanie Utah wysłała ich na dwuletni pobyt w Polsce. Na razie są na etapie uczenia się języka, który uważają za „niezwykle trudny”. Potem będą nawracać Polaków na swoją wiarę.
Narzekanie na pracę urzędu jest niemal powszechne i nic w tym dziwnego. Z braku siedzeń nastoletni i 20-paroletni cudzoziemcy siedzą i leżą po kątach na podłodze. Biegają po korytarzu małe dzieci. Dlaczego to się tak ślimaczy, że po parę razy trzeba przychodzić, by sprawę załatwić. Dlaczego tylko dwa dni urząd jest czynny do 5.30 po południu, a dwa dni jedynie do trzeciej, i jeszcze ta wolna środa?

Tak to wygląda przy raczej rutynowych sprawach. Jeśli ktoś otrzymuje decyzję odmowną, to może się od niej odwoływać, a więc więcej biurokratycznych potyczek. A uchodźcy, azylanci, cudzoziemcy nielegalnie przebywający w kraju, procedury deportacyjne. Nieraz w tryby tej maszynerii dostają się małe, Bogu ducha winne, dzieci cudzoziemców, bywa że urodzonych już w Polsce. Mało kto pozwoli na rozdzielenie od własnych pociech, więc rozpoczyna się niezły korowód. Załatwieni, nie po własnej myśli, przeważnie czują się pokrzywdzeni, szukają sprawiedliwości, gdzie się da…

Ale jest i druga strona medalu. Niewielu się chce za tak marne pieniądze tu pracować. Praca jest niełatwa – z wieloma interesantami trzeba się użerać, twierdzą, że ich sprawa jest jedyna w swym rodzaju, żądają szczególnych względów, a często trudno jest się z nimi dogadać w jakimkolwiek języku – tłumaczy mi jedna z urzędniczek, pod warunkiem anonimowości.
Potwierdza to pan Lucjan Krajewski, który prowadzi prywatne biuro obsługi cudzoziemców. Kto nie ma czasu wystawać w kolejkach i stać go na taką usługę, zleca sprawę takiemu biuru. Interesanta się wzywa telefonem komórkowym, żeby przyszedł i złożył podpis, ale stać i czekać nie musi. Pan Krajewski nie spotkał się w Polsce z obławami władz imigracyjnych na pracujących na czarno cudzoziemców, jak to ma miejsce w Ameryce. Ale temu nie można się dziwić. Przy dotkliwym braku rąk do pracy władze patrzą na to przez palce. Ostatecznie każdy kraj ma taką politykę imigracyjną, jakiej potrzebuje.
Robert Strybel

REKLAMA

2090404669 views

REKLAMA

REKLAMA

2090404969 views

REKLAMA

REKLAMA

2092201429 views

REKLAMA

2090405252 views

REKLAMA

2090405398 views

REKLAMA

2090405542 views