Po prawyborczych wyścigach dwóch głównych partii – demokratycznej i republikańskiej, w każdym cyklu wyborczym pojawia się temat kandydata tzw. trzeciej partii. Nie inaczej jest i tym razem.
W wyborach prezydenckich zawsze bierze udział wielu kandydatów, choć walkę o Biały Dom od lat tak naprawdę toczy tylko dwóch z nich. Na listach wyborczych można zobaczyć nazwiska polityków choćby z lewicowej Green Party, ultrakonserwatywnej Constitution Party, czy zwalczającej państwo opiekuńcze Libertarian Party. Ich wyniki nigdy nie były imponujące. Np. kandydat tej ostatniej partii Gary Johnson uzyskał w 2012 r. świetny wynik – 1 proc. poparcia wyborców.
Przewrotna rola trzeciego
Jednak biorąc pod uwagę negatywny elektorat faworytów prawyborczych wyścigów Partii Demokratycznej i Republikańskiej, niemal już przesądzoną rywalizację Donald Trump kontra Hillary Clinton może zakłócić ktoś trzeci. I głosy oddane na „niezależnego” kandydata nie będą jedynie wyrazem politycznego protestu przeciwko politycznemu układowi sił, ale przy bardzo szczęśliwym obrocie rzeczy mogą zapewnić mu miejsce w Białym Domu.
Z prawa i z lewa
Tym razem interes, aby włączyć do gry kogoś trzeciego, kto namieszałby porządnie na scenie politycznej zaburzając ustaloną przez obyczaj rywalizację republikanów i demokratów, mają przedstawiciele zarówno lewej, jak i prawej strony sceny politycznej. Senator Bernie Sanders, który mocno utarł nosa Hillary Clinton (ostatnio wygrał w Wirginii Zachodniej) mógłby odegrać w wyborach poważną rolę. Zyskałby bowiem głosy najliberalniejszej grupy lewicowo nastawionych wyborców, uważających nie bez racji, że była pierwsza dama USA poszła w ciągu swej kariery na zbyt wiele kompromisów politycznych. Nie bez powodu sam Donald Trump wzywa głośno Berniego Sandersa do wystartowania w listopadzie jako kandydat niezależny. Każdy głos oddany na senatora z Vermont pracowałby na korzyść… republikańskiego miliardera.
Ale to po stronie republikanów start tzw. trzeciego kandydata dawałby pewną szansę na wyeliminowanie Donalda Trumpa, za którym partyjny establishment raczej nie przepada.
[blockquote style=”4″](…) jedynym niezależnym politykiem wywodzącym się spoza dwóch głównych ugrupowań, który została prezydentem był… Jerzy Waszyngton[/blockquote]
Wybory nie bardzo powszechne
Amerykański system wyborczy jest skomplikowany i mocno różni się od europejskiego. Większość mieszkańców USA nie zdaje sobie sprawy, że nie wybieramy swoich prezydentów w wyborach bezpośrednich. O zwycięstwie nie zawsze decyduje zdobycie największej liczby głosów, o czym notabene przekonał się boleśnie Al Gore w 2000 roku. W skali całego kraju zdobył więcej głosów od George’a W. Busha, ale przegrał w decydującym o zwycięstwie stanie – na Florydzie. Głosy Gore’owi odebrał także kandydat Partii Zielonych (Green Party) Ralph Nader.
Zgodnie z konstytucją nowym prezydentem zostaje osoba, która zdobędzie większość w kolegium elektorów. Electoral College to 535 osób – liczba równa składowi Kongresu (kongresmanów i senatorów razem wziętych). W każdym z 50 stanów obowiązuje inna ordynacja regulująca zasady zgłaszania kandydatów (często blokujące osoby spoza dwóch głównych partii) oraz podziału głosów, choć w większości z nich obowiązuje zasada „zwycięzca bierze wszystko”.
Paradoksalnie może się jednak zdarzyć, że prawicowy kandydat trzeciej partii może skutecznie uniemożliwić wybór prezydenta USA w drodze wyborów i sam zostać prezydentem, jeśli jako outsider wygra wybory w jednym dużym i znaczącym stanie. Jeśli ani republikanin, ani demokrata nie uzyska zwykłej większości w kolegium elektorów o wyborze prezydenta zdecyduje Izba Reprezentantów. To może być ostatnią nadzieją dla republikanów, gdyby chcieli zastopować Donalda Trumpa i Hillary Clinton zarazem. To kolejny paradoks. Bernie Sanders jako trzeci kandydat osłabiałby przede wszystkim panią Clinton. Republikanin startujący przeciwko Trumpowi miałby szansę na sukces.
W izbie niższej Kongresu to właśnie republikanie mają zdecydowaną większość i wszystko wskazuje na to, że utrzymają ją także po listopadowych wyborach. A ci mieliby do wyboru nie dwóch, a trzech kandydatów – w tym republikańskiego outsidera. Nic więc dziwnego, że establishment Partii Republikańskiej bardzo uważnie ostatnio studiuje konstytucję. Ale taki scenariusz byłby bardzo ryzykowny. Wystawienie przez republikanów trzeciego kandydata może wypromować kandydatkę demokratów – Hillary Clinton. Zdaje sobie z tego świetnie sprawę przewodniczący Republican National Committee Reince Priebus, który uważa, że wystawienie trzeciego kandydata do wyścigu byłoby misją samobójczą. “Są inne metody zagwarantowania, że sprawy nie pójdą w złym kierunku” – mówił niedawno Priebus, odnosząc się przede wszystkim do nieprzewidywalności Trumpa.
Zbyt duże ryzyko?
Zapewnienie temu trzeciemu zwycięstwa w jednym choćby stanie w celu przechwycenia głosów elektorskich wymagałoby nie lada wysiłku oraz ogromnych pieniędzy. Nie udało się to nawet w 1992 roku Rossowi Perotowi, niezależnemu kandydatowi, który w minionym ćwierćwieczu zdobył najwyższe poparcie (19 proc. nie dało mu zwycięstwa nawet w jednym stanie) jako “ten trzeci”, a jedynym niezależnym politykiem wywodzącym się spoza dwóch głównych ugrupowań, który została prezydentem był… Jerzy Waszyngton. Trzeba by było też znaleźć na prawicy kandydata zdolnego do odniesienia sukcesu w takich stanach jak Floryda, czy Ohio, gdzie zwycięzca otrzymałby odpowiednio 39 i 18 głosów elektorskich. Dlaczego akurat z tych dwóch stanów? Stamtąd pochodzą odpowiednio senator Marco Rubio oraz gubernator John Kasich, którzy w miarę dobrze sobie radzili w prawyborczych potyczkach. Ted Cruz wykluczył już swój start jako “ten trzeci”, więc trudno liczyć komukolwiek na pokonanie Trumpa w Teksasie. Niedoszły prezydent Mitt Romney usiłował jeszcze przekonać do startu senatora z Nebraski Bena Sasse. Ale też bezskutecznie.
Republikanie ciągle szukają więc kandydata, który mógłby wyeliminować Trumpa. To jednak stąpanie po bardzo cienkiej linie, bo taka strategia może zapewnić demokratom miejsce w Białym Domu na kolejne cztery lata. A to ostatnia rzecz jakiej mogliby sobie życzyć.
Jolanta Telega