Większością 295 głosów przeciwko 123 Izba Reprezentantów nie zgodziła się na dalsze prowadzenie akcji militarnej w Libii. Decyzja ta nie ma wiążącej mocy i nie oznacza natychmiastowego przerwania działań, lecz stanowi odrzucenie postanowień naczelnego dowódcy sił zbrojnych, czyli prezydenta.
Po raz pierwszy od 1999 roku – kiedy Billowi Clintonowi nie przyznano prawa do działań w Bośni – Izba Reprezentantów głosowała przeciw militarnej operacji.
Republikanie i część demokratów twierdzą, że prezydent naruszył prawo rozpoczynając wojnę bez zgody Kongresu.
Barack Obama zdenerwował ustawodawców obu partii ignorując ustawę z 1973 roku, która zobowiązuje prezydenta do uzyskania poparcia Kongresu w ciągu 60 dni od rozpoczęcia działań. Jeszcze większe oburzenie wywołał w ub. tygodniu mówiąc, że nie potrzebuje autoryzacji Kongresu, ponieważ operacja wymierzona przeciw liderowi Libii, Moammarowi Kadafiemu, nie ma charakteru wojny, a amerykańscy żołnierze nie biorą udziału w walkach na lądzie.
Podana przez New York Times wiadomość, że prezydent odrzucił w sprawie Libii rekomendacje własnych doradców prawnych, jeszcze bardziej rozwścieczyła Kongres.
Tymczasem Obama tłumaczy, że akcjami w Libii dowodzi NATO, a Stany Zjednoczone odgrywają jedynie rolę pomocniczą.
Sekretarz stanu Hillary Rodham Clinton zapobiegła zatwierdzeniu propozycji o odcięciu funduszy na operację w Libii. W ostatniej chwili spotkała się z demokratami, by wytłumaczyć cele misji i przedyskutować skutki wstrzymania funduszy. Na życzenie administracji spotkanie odbyło się za zamkniętymi drzwiami. Kongr. Tim Walz z Minnesoty powiedział, że sekr. Clinton podsumowała stanowisko administracji pytaniem: „Czy jesteście po stronie Kadafiego, czy też popieracie aspiracje Libijczyków i międzynardowej koalicji, która przyszła im z pomocą?”
(HP – eg)