REKLAMA

REKLAMA

0,00 USD

Brak produktów w koszyku.

Ogłoszenia(773) 763-3343

Kangur w Alpach

-

Mieszkając wiele lat w Australii czesto tęskniłem za europejskimi górami. Wprawdzie w naszym stanie Wiktoria gór nie brakuje i nawet mają dumną nazwę – Alpy Australijskie, ale to jednak nie są Alpy, przypominają raczej Beskidy. W ubiegłym roku udało mi się sprawdzić, jak wygladają Alpy w oryginale. Celem wyprawy był Mt Blanc, ale nie wejście na szczyt, lecz obejście go dookoła.

Tour of Mount Blanc (w skrócie TMB) to jedna z najbardziej popularnych wędrówek pieszych na świecie, szczegółowo opisana w przewodnikach i innych publikacjach. Wędrówki tą trasą organizuje wiele firm turystycznych, ale my zdecydowaliśmy się zorganizować wyprawę we własnym zakresie. My, to mieszkająca w Polsce siostra mojej żony, Barbara, i ja.

Zorganizować wyprawę to chyba za dużo powiedziane. Najistotniejsza była odpowiedź na pytania: gdzie nocujemy i jak sobie organizujemy wyżywienie? Nie bardzo mieliśmy ochotę dźwigać na plecach dodatkowe kilogramy sprzętu kempingowego, więc odpowiedź na oba pytania była – w schroniskach. Schronisk na tej trasie jest wiele, a ponieważ wyprawę planowaliśmy na wrzesień, czyli koniec sezonu turystycznego, uznaliśmy, że nie ma potrzeby wcześniejszej rezerwacji noclegów. Dodatkowym argumentem było nasze założenie, żeby traktować tę wędrówkę rekreacyjnie; nie zmuszać się wykonania dziennej normy kilometrów, ale iść tak daleko, jak mamy ochotę.
Po tych wstępnych ustaleniach zabraliśmy się do planowania trasy.

Nieocenioną pomocą był przewodnik Keva Reynoldsa „Tour of Mt Blanc”, opublikowany przez angielskie wydawnictwo Cicerone. Książka ta dokładnie opisuje najbardziej typową trasę dookoła Mt Blanc. Trasa o długości około 170 km jest podzielona na 11 etapów, z tym, że książka podaje również liczne alternatywy dla poszczególnych odcinków. Postanowiliśmy wstępnie trzymać się podstawowej marszruty, a alternatywy rozważać już w czasie wędrówki.
Następna sprawa to wyposażenie. Wiadomo, jak zmienna potrafi być pogoda w górach, a we wrześniu śnieg nie jest wcale rzadkością. Zabraliśmy więc sporo ciepłej odzieży i oczywiście nieprzemakalne kurtki i spodnie.

I wreszcie jedzenie. Zamierzaliśmy kupować posiłki w schroniskach, ale na drogę zaopatrzyliśmy się w Polsce w pyszne zupki w proszku, kisiel w proszku i chałwę.
Wzięliśmy też termos, aby mieć na trasie gorącą wodę do tych zupek i kisieli.
W rezultacie nasze plecaki ważyły ponad 13 kg, troche więcej niż się spodziewaliśmy.
Naszym punktem startowym była wioska Les Houches w pobliżu Chamonix. Spróbowaliśmy zarezerwować na internecie nasz pierwszy nocleg, dostaliśmy tylko jedną odpowiedź. To potwierdziło moje doświadczenie, że niewielkie hotele czy schroniska we Francji niezbyt chętnie korzystają z internetu (zresztą jedyna osoba, która nam odpowiedziała, była z pochodzenia Czeszką).
W piątek 8 września polecieliśmy do Genewy, na lotnisku przesiedliśmy się w autobus do Chamonix i za 2 godziny byliś-my w Les Houches.

Następny dzień przywitał nas piękną pogodą, w drogę. Z Les Houches wjechaliśmy 300 m w górę kolejką linową Bellevue i nagle znaleźliśmy się w zaczarowanym świecie. Wokół nas soczysta zieleń, strumyk szemrze gdzieś nieopodal, a dookoła strzelają w górę ostre szczyty górskie, błyszczą w słońcu lodowce, skrzy się śnieg na szczytach, powietrze wydaje się drżeć w tym zderzeniu chłodu gór i ciepła promieni słonecznych. Właśnie tak to sobie wyobrażałem, ale nie myślałem, że rzeczywistość będzie tak porażająca.
W stanie ciągłego zachwytu idziemy leśną ścieżką, przechodzimy przez most wiszący nad potężnym strumieniem i wreszcie zaczynamy się wspinać na przełęcz Col de Tricot. Pot leje się z czoła, ale wysiłek jest umiarkowany, w żadnym momencie nie przeszkadza nam wchłaniać wszystkimi zmysłami otaczającego nas piękna. Na przełęczy przerwa na lunch – grochówka z torebki z dodatkiem muesli przywraca energię, kisiel „Słodka chwila” wywołuje uśmiech, a chałwa – poczucie totalnego zadowolenia.

Powoli zaczynamy schodzić w dół. Po drodze mijamy stada krów pasących się na hali, dwa malownicze schroniska i wreszcie dochodzimy do mety pierwszego etapu – Les Contamines Montjoie. Bez trudu znajdujemy schronisko CAF (Club Alpine Francais). W schronisku oprócz nas jest tylko jeden turysta. Na obiad podano nam croute savoyarde, zapiekankę pokrytą złocistym roztopionym serem, zamówiliśmy karafkę wina i podsumowaliśmy pierwszy dzień: szliśmy 7 godzin, wdrapaliśmy się 800 m w górę, a zeszliśmy ponad 1300 m w dół. Czujemy się mocno oszołomieni taką masą wrażeń, sporym wysiłkiem i odrobiną wina. Idziemy wcześnie spać, nurtowani pytaniem: czy jutro będzie równie pięknie?

Tak jest! Jest pięknie. Jesteś-my trochę sztywni po wczorajszym marszu, ale etap zaczyna się na dość płaskiej drodze, zbudowanej jeszcze przez legiony rzymskie, i wkrótce jesteśmy rozgrzani do większych wysiłków. Zastanawiam się chwilę nad nazwą miejscowości, którą opuszczamy – Les Contamines Montjoie. Montjoie? Toż to chyba znaczy Góra Radości. To hasło towarzyszy mi teraz każdego dnia – góra radości.

Szlak z wolna wspina się pod górę, gdzieś w oddali słychać dzwonki pasących się krów. Jest równie pięknie jak wczoraj… i jak jutro, i jak przez następnych jedenaście dni.

Wspinamy się ponad 1300 m pod górę do przełęczy Col du Bonhomme, wysokość ponad 2300 m. Tu już nie ma drzew, otaczające nas szczyty wyglądają groźniej, pod naszymi stopami wiją się doliny pełne zieleni, posrebrzane wstążkami rzek i pokrapiane gdzieniegdzie szałasami pasterzy.
Ale oto zbliżają się ciemne chmury i zrywa się silny wiatr. Zmieniamy szybko plan; zamiast schodzić do schroniska w Chapieux, przenocujemy tuż za przełęczą w Refuge du Col de la Croix du Bonhomme. W schronisku wita nas młody człowiek z bardzo skołtunionymi włosami i gitarą w rękach. Na każde pytanie odpowiada dość skomplikowanym pasażem na gitarze, po czym patrzy nam długo w oczy i wreszcie mruczy melodyjnie jakąś monosylabę. Dowiadujemy, a raczej domyślamy się, że jest dla nas miejsce, że prysznice czynne są tylko dwie godziny od piątej, kolacja będzie o szóstej, a światło elektryczne tylko do ósmej.

Czekając na prysznic podziwiamy burzę za oknami. Robi się zupełnie ciemno, błyskawice co chwila przecinają poziomo niebo, za oknem huczy wichura. Tym razem schronisko jest pełne gości. Co za przekrój narodowości – Japończycy, Argentyńczyk, kilka osób z Południowej Afryki. Nareszcie jest z kim pogadać, gdyż dotąd spotykaliśmy tylko Francuzów i konwersacja ograniczała się do „bon jour”.

Po kąpieli zasiadamy do kolacji i tu miłe zaskoczenie; nasi gospodarze o wyglądzie hippisów przygotowali prawdziwą ucztę – gęsta zupa jarzynowa, pieczeń wołowa, ciasto, sery. Jemy to przy świecach, gdyż z powodu burzy trzeba było wyłączyć generator; to tylko dodaje nastroju. A jeszcze na dodatek przygrywa nam zespół muzyczny, w którym nasz recepcjonista zamienił gitarę na mocno synkopujące skrzypce. Kręcę głową z niedowierzaniem, że życie może być takie piękne.

Następnego dnia leje. Zakładamy nieprzemakalne ubrania i w drogę. Widoczność jest trochę słaba, ale tumany chmur i mgły wyczarowują fantazyjne kształty. Wspinamy się do najwyższego punktu naszej całej wędrówki – Col des Four – 2665 m, a potem schodzimy w dół. Miejscami jest dość ślisko i pluję sobie w brodę, że nie mam ze sobą kijków, które są bardzo pomocne w takich sytuacjach. 99% osób, które spotkaliśmy na trasie, miało kijki i stwierdzam, że jest to konieczny element wyposażenia na tego typu wędrówkę.

Deszcz ustaje, pokazuje się błękit nieba, świeci słońce. Po drodze spotykamy liczne świstaki. Nie boją się nas wcale. Gdy się za bardzo zbliżymy, leniwie odchodzą kilka kroków dalej.
Niedługo dochodzimy do granicy włoskiej na Col de la Seigne – cóż za niezwykły widok! Tym razem szczyty górskie wydają się płynąć, jak jakieś widmowe żaglowce w nurcie szybko przesuwających się chmur. To jest właśnie urok gór, co chwila wyglądają inaczej, nigdy się nie znudzą.

Natomiast ja mógłbym czytelników łatwo znudzić tymi zachwytami, więc przeskoczę następne dziesięć dni i przejdę do podsumowania.
Wędrówka przewyższyła nasze najśmielsze marzenia, ale niewątpliwie przyczyniła się do tego doskonała pogoda. Na 14 dni pobytu w Alpach mieliśmy tylko trzy dni deszczu, te proporcje mogły być odwrotne. Opuściliśmy dwa etapy trasy dookoła Mt Blanc, jeden (La Fouly – Champex) przejechaliśmy autobusem gdyż trasa jest dość nudna, drugi (Col de la Forclaz – Col de Balme – Tra-le-Champ) opuściliśmy z powodu ulewnego deszczu, ale w zamian zrobiliśmy dwie wycieczki z Chamonix – do lodowca Mer de Glace i do górskich jezior Lac Noir i Lac Cornu.

Nasz średni dzienny wysi-łek to 6,5 godziny marszu, wdrapanie się 840 m w górę i zejście 870 m w dół. Nie przygotowywaliśmy się specjalnie do tej wyprawy, oboje jesteśmy sprawni fizycznie i uważaliśmy, że to powinno wystarczyć. Nie pomyliliśmy się. Nigdy nie czuliśmy większego zmęczenia i po 12 dniach marszu nie byliśmy znużeni, chętnie szlibyśmy dalej.

Co ciekawe, to przy tym wysiłku fizycznym i raczej skromnym wyżywieniu (na śniadanie dostawaliśmy dwie kromki białego chleba, masło, dżem i herbatę, a obiad był na ogół jednodaniowy plus owoce na deser) nie straciliśmy nic na wadze. Pomyślałem – ileż to mamy kłopotów z dietą, wagą i samopoczuciem w naszym miejskim życiu. Przez te dwa tygodnie w górach zapomnieliśmy o takich sprawach, mieliśmy poczucie pełnej równowagi – fizycznej i psychicznej.
A Mt Blanc? Nie widzieliś-my go wiele, ale te niedostatki nadrobiliśmy ostatniego dnia. Pojechaliśmy z Chamonix kolejką linową na Aiguille du Midi – ostrą iglicę górską, wznoszącą się na wysokość 3842 m tuż naprzeciwko Białej Góry. Mt Blanc nie zrobił na nas wielkiego wrażenia – niezbyt stroma, biała kopuła, promieniował z niej olimpijski spokój.

Dobrze było przebywać w tym sąsiedztwie przez dwa tygodnie.
Lech Milewski

REKLAMA

2090968713 views

REKLAMA

2090969013 views

REKLAMA

2092765473 views

REKLAMA

2090969296 views

REKLAMA

2090969442 views

REKLAMA

2090969586 views