Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
sobota, 16 listopada 2024 02:00
Reklama KD Market

Jedziemy do busi i dziadzia. Amerykanie wspominają polskie babcie i dziadków (PODCAST)

Jedziemy do busi i dziadzia. Amerykanie wspominają polskie babcie i dziadków (PODCAST)
Z lewej: Busia, Granny, mama i mała Ann. W środku: Święconka z dziadkiem Joe. Z koszykiem – Ann Scamerhorn. Z prawej: wędzak z "eli"

Z Joanną Marszałek rozmawia Joanna Trzos.  Podcast "Dziennika Związkowego"powstaje we współpracy z radiem WPNA 103.1 FM

Mówią o nich busia, busha, boosha, dziadzia. Niektórzy prawidłowo – babcia i dziadek. Najczęściej kojarzą ich z ciężką pracą, biedą i trudami emigracji, często z odwagą i siłą woli, jeszcze częściej z niedzielnymi wizytami, pysznymi obiadami i płynącą z radia polką. W tegoroczny Dzień Babci i Dziadka dorosłe amerykańskie wnuki polskich imigrantów sprzed wieku z rejonu Chicago wspominają swoje babcie i dziadków.

Kosz Grandpa Joe

Rodzina Ann Scamerhorn do dziś przechowuje wiklinową skrzynię, w której na początku lat 30. ubiegłego wieku dziadek Joe Wojdula przewiózł ze sobą dorobek życia z Polski do Ameryki. Kiedyś umieszczała ją pod choinką i wkładała do niej lalki i zabawki. Dziś, po ponad stu latach, skrzynia zaczęła się rozsypywać i trafiła na strych. Dla Scamerhorn jest ona symbolem kontrastu między obfitością dzisiejszego życia a biedą i trudnościami, z jakimi musieli zmierzyć się przybysze z Polski, w tym jej dziadek, na którego mówiła „Grandpa Joe”.

– W głowie mi się nie mieści, że ludzie mogli żyć tak prosto, że wszystkie ich ziemskie dobra mieściły się w niewielkiej skrzyni, podczas gdy my dziś we wszystko opływamy – mówi Scamerhorn, 51-letnia mieszkanka North Judson w północno-zachodniej Indianie.

Jej dziadkowie ze strony matki pochodzili z polskich rodzin w Chicago. Prababcia była imigrantką z Polski. Grandpa Joe urodził się w Chicago, lecz jako roczne dziecko został zabrany z powrotem do Polski. Do Chicago wrócił na początku lat 30., tu ożenił się i osiedlił w Cicero, skąd po paru latach rodzina przeprowadziła się na wiejskie tereny w Indianie.

Jako dziecko Ann często widywała się z Grandpa Joem i Granny Julią – wraz z siostrą spędzały tam niedziele.

– W radiu zawsze grała polka, a Granny serwowała kurczaka i placki ziemniaczane. Grandpa był bardzo wesoły i towarzyski, lubił się z nami bawić i opowiadać dowcipy. Był fanem White Sox – razem oglądaliśmy mecze bejsbola. Był też bardzo pracowity, nie lubił się nudzić, zawsze wynajdował sobie jakieś zajęcie – czy to kosił trawę, czy pomagał na farmie. Lubił też chodzić na przyjęcia, był duszą towarzystwa. Stacja benzynowa w miasteczku była jego ulubionym miejscem spotkań. Dziadek miał tylko podstawowe wykształcenie i nigdy nie nauczył się czytać ani pisać po angielsku, ale był bardzo kochający, życzliwy i hojny. Pomagałyśmy mu karmić kury i zbierać jajka. Mieli też papugę, która mówiła po polsku i angielsku! Grandpa Joe pracował w fabryce w Indianie, na emeryturze jako woźny w szkole i przez chwilę u dilera Chevroleta, skąd przynosił mi cukierki w kształcie kokardek. Ostatnie lata życia spędził w domu opieki, gdzie czasami grał na harmonijce dla rezydentów. Zmarł w 2003 roku w wieku 95 lat – opowiada Scamerhorn.

Wnuczka pamięta też, jak Grandpa Joe wędził kiełbasę na wielkanocną święconkę we własnym wędzaku znalezionym „na eli” w Chicago. O Polsce dziadkowie mówili niewiele.

– Jako dziecko myślałam, że Polska to niedobre, nieszczęśliwe miejsce. Zawsze chciałam dowiedzieć się, kim naprawdę byli Polacy – wspomina Scamerhorn.

Dopiero w dorosłym życiu Scamerhorn zainteresowała się bliżej historią i kulturą kraju nad Wisłą. Dziś jest szefową ds. public relations w Polish-American Cultural Society of Northwest Indiana i członkiem komitetu Polish Heritage Festival w Michigan City.

– Dzięki grupom, w których działam, codziennie uczę się czegoś nowego o polskości. To mój sposób na połączenie się z polskimi korzeniami, utrzymaniem tradycji żywej. Mam nadzieję, że moi polscy dziadkowie są ze mnie dumni – mówi Scamerhorn.

Busia i dziadzia z South Chicago

Cała czwórka dziadków Darlene Skibinski Marchiny, 75-letniej emerytowanej nauczycielki z rejonu Crown Point w Indianie, to imigranci z Polski. Busia i dziadzia – jak mówi o dziadkach ze strony ojca – mieszkali w dzielnicy South Chicago, zaledwie przecznicę od zamkniętego niedawno kościoła św. Michała.

Jako dziecko, mała Darlene wraz z rodzeństwem nie mogli doczekać się wizyty u dziadków z South Chicago, gdyż drugich polskich dziadków widywali na co dzień. Niedzielne wizyty u busi i dziadzia po kościele stały się cotygodniową tradycją.

– Zawsze bardzo się cieszyli na nasz widok. Byli tacy ciepli i życzliwi. Dawali nam parę groszy na słodycze, które kupowaliśmy w sklepiku nieopodal, zabierali nas do pobliskiego parku. W domu busi i dziadzia nie było oglądania telewizji – siedziało się wokół jednego stołu, rozmawiało. Dziadkowie łamanym angielskim, bo zależało im, żeby zasymilować się z amerykańską kulturą. Ale z rodzicami rozmawiali tylko po polsku. Dziadek pracował w stalowni. Babcia pięknie wyszywała. Byli też bardzo religijni, co przekazali swoim dzieciom i wnukom – wspomina Skibinski Marchina.

W dniu ślubu busia wyszyła dla Darlene piękną chustkę, a rodzina zorganizowała jej tradycyjne wyprowadzenie z domu do kościoła w towarzystwie polskiej kapeli. Wnuczka wspomina, że dziadkowie nie mogli uczestniczyć w ceremonii ze względu na stan zdrowia, więc popędziła w sukni ślubnej, żeby zobaczyć ich tego dnia choć przez chwilę.

– Do dziś w święta dzielimy się opłatkiem, lubimy gotować polskie dania – czarninę, pierogi, kiełbasę z kapustą, gołąbki itp. Wielu z nas, wnuków, miało polskie wesela z polskim jedzeniem i muzyką. Jestem dumną Polką dzięki moim dziadkom. To oni zaszczepili we wszystkich swoich wnukach miłość do polskiego pochodzenia, kultury i tradycji. Żałuję tylko, że nie nauczono mnie mówić po polsku, choć potrafię nieźle czytać w tym języku – podsumowuje Skibinski Marchina.

1 – Polscy dziadkowie Darlene Skibinski Marchiny z wnukami; 2 – Claudette Zarzycki pokazuje swoją prababkę, Agnes Zarzycki na zdjęciu absolwentów szkoły dyrektorów pogrzebowych rocznika 1915; 3 – Kuzyni Sue i Rich Zelek pokazują na zdjęciu swojego dziadka Franciszka Zelka; 4 – 11-letnia Grażyna Bazylewska z babcią i ciotkami podczas wizyty w Polsce

Pionierska prababcia biznesmenka

Choć 49-letnia Claudette Zarzycki nigdy nie poznała swojej prababci, w jej życiu odgrywa ona ważną rolę na co dzień. To właśnie imigrantka z Polski, Agnieszka Zarzycki, w 1915 r. zapoczątkowała w Chicago biznes pogrzebowy, w którym Claudette pracuje do dziś.

Agnieszka Zarzycki wyemigrowała do Ameryki z rodzicami jako kilkuletnie dziecko pod koniec XIX wieku. Wychowała się i wykształciła w Chicago, a po ślubie wraz z mężem otworzyła biznes przewozów dorożkarskich.

– Prababcia była zafascynowana za każdym razem, gdy zlecenie dotyczyło pogrzebów. Większość serwisów, łącznie z balsamowaniem, odbywała się wówczas w domach. Pytała więc pogrzebowych, czy „może oglądać”. Wreszcie ktoś jej zasugerował, aby zrobiła sobie kurs na dyrektora pogrzebowego. I tak moja prababcia, Agnes Zarzycki, w 1915 roku została pierwszą w Chicago kobietą z Polski – licencjonowanym dyrektorem pogrzebowym. Była jedną z trzech kobiet w około 40-osobowej klasie – opowiada współwłaścicielka Zarzycki Manor Chapels, Claudette Zarzycki.

Zarzyccy otworzyli swój pierwszy zakład pogrzebowy w swoim domu w rejonie ulic 25 i Sacramento, w rejonie dzisiejszej dzielnicy Little Village. Agnes chlubiła się swoim zawodem, lecz wpadała w furię, gdy miasto nasyłało na nią inspektorów, by upewnić się, że to ona, a nie mąż, świadczyła usługi, do których wymagana była licencja. Claudette pamięta z opowiadań ojca, że z ust prababci często padało słowo „psiakrew”.

– Jestem pełna podziwu dla siły, determinacji i uporu mojej prababci. W tamtych czasach, bez telefonów i internetu, jako kobieta imigrantka, miała odwagę założyć biznes w branży całkowicie zdominowanej przez mężczyzn. Do dziś kobiety napotykają trudności, dostają mniejsze wynagrodzenie za tę samą pracę niż mężczyźni. Moja prababcia utorowała drogę nie tylko dla mnie, ale dla innych kobiet – mówi Zarzycki.

Zaczęło się od dziadka Franka

Richard Zelek i jego kuzynka Sue swojemu polskiemu dziadkowi, Frankowi Zelkowi, zawdzięczają nie tylko polskie pochodzenie, lecz odbudowanie rodzinnych więzów po kilku dekadach.

Mieszkający w chicagowskim Humboldt Park Zelek o dziadkach ze strony ojca wiedział tylko, że byli Polakami. Gdy kilka lat temu podczas domowych porządków odnalazł stary list z Polski, wyruszył jego śladem w podróż, która stała się największą przygodą jego życia. Aby dowiedzieć się więcej o swoich przodkach, odnalazł na Facebooku swoją kuzynkę z Florydy. Rodzina od lat nie utrzymywała ze sobą kontaktu. Kuzynostwo uznało jednak, że dawny konflikt rodzinny to nie ich sprawa i wspólnie zaczęło budować drzewo genealogiczne, które dziś przekracza już tysiąc członków. Przygoda zaowocowała również podróżą do Polski.

Franciszek (Frank) Zelek przybył do USA w 1904 roku jako 26-letni kawaler z okolic Tarnowa. Do Chicago przyjechał do starszego brata i u niego początkowo się zatrzymał. Według dokumentacji zebranej przez wnuki Richa i Sue, w tym list pasażerów statków kursujących do Ameryki, Franciszek kilkakrotnie przemierzył ocean, ściągając swoje rodzeństwo i innych krewnych. Sześcioro z dziewięciorga rodzeństwa wyemigrowało na stałe do Ameryki.

Franciszek Zelek w Polsce był krawcem, a w Chicago szył garnitury w znanej firmie odzieży męskiej Kuppenheimer. W Chicago poznał i ożenił się z Polką i zamieszkał w domu przy Harding Ave, tym samym, w którym wychował się Rich. Mieli dziewięcioro dzieci.

Rich i Sue mają bardzo mgliste wspomnienie swojego dziadka Franka – zmarł, gdy byli jeszcze dziećmi. Pamiętają tylko, że nie mówił po angielsku oraz że był niski i wątły.

– My i nasze dzieci wyrastaliśmy w luksusie. Dzięki komu? – pyta retorycznie Sue. – Proszę spojrzeć na tych ludzi – pokazuje zdjęcie dziadka i jego rodzeństwa. – Bez znajomości języka, podejmujący niskopłatne prace w rzeźniach, poniżani, źle traktowani… Wszystko po to, żeby teraz moje dzieci miały świat u swoich stóp.

– Gdy patrzę na zdjęcie moich dziadków… to właśnie oni są dla mnie prawdziwymi bohaterami – stwierdza Rich. – Nie sportowcy, nie gwiazdy futbola, nie celebryci. To dzięki nim jesteśmy dziś, kim jesteśmy.

Trzy tygodnie z babcią

Historia Grażyny Bazylewskiej jest nieco inna, gdyż jej babcia, Wanda Kudrewicz Bazylewska, nigdy nie była w Ameryce. Od spotkania z nią minęło już ponad 50 lat, lecz na zawsze zapadło ono w jej pamięci. Może dlatego, że było to jedyne spotkanie z jedyną babcią, którą kiedykolwiek poznała. Do dziś pamięta jej adres w Polsce: Mazurska 8 mieszkanie 2.

Dorastając w imigranckiej dzielnicy, na Polskim Trójkącie w rejonie West Town, Grażyna często słyszała, jak dzieci opowiadały o swoich babciach.

– Ja też chciałam mieć babcię, jak te dzieci z podwórka – wspomina Bazylewska, urbanistka, artystka i działaczka Polsko-Amerykańskiego Harcerstwa z południowych przedmieść Chicago.

Jednak jako dziecko swoją jedyną żyjącą babcię znała tylko z opowiadań rodziców, listów i zdjęć.

Pomysł odwiedzin babci od strony ojca pojawił się w 1967 roku i w rodzinie był burzliwie debatowany. Podróż do komunistycznej Polski rodziców, którzy byli działaczami antykomunistycznymi w Chicago, wiązała się z pewnym ryzykiem. Na dodatek mama Bazylewskiej nie dostała jeszcze amerykańskiego paszportu. Jednak babcia miała już 98 lat i w rodzinie była jedyną żyjącą przedstawicielką swojego pokolenia. Zapadła decyzja: 11-letnia Grażyna odwiedzi ją wraz z mamą.

– Babcia mieszkała wówczas w Kielcach z trzema dorosłymi córkami. Moim najlepszym wspomnieniem jest wymykanie się z nią rano z domu, co wprawiało ciotki we wściekłość. Wchodziła do pokoju, gdzie spałam z mamą i szepcząc dawała znaki, że idziemy. Mama nie protestowała, za co też ciotki były złe. Babcia zabierała mnie najpierw do kościoła, a potem na targ, gdzie wybierałyśmy świeże produkty. Przedstawiała mnie po kolei wszystkim sprzedawcom jako „wnuczkę z Ameryki”. Za każdym razem, gdy udało nam się wymknąć, czułyśmy, że zdobywamy punkty! Babcia zmarła kilka lat później na zapalenie płuc – opowiada Bazylewska.

– To była czysta miłość – dalej wspomina trzytygodniowe przebywanie z babcią Bazylewska. Dobrze zapamiętała ser topiony, który robiła jej babcia. Gdy wyjeżdżały z mamą do Poznania, by odwiedzić pozostałą rodzinę, babcia była załamana. Zawsze była też rozczarowana, że syn, ojciec Grażyny, nie wrócił do kraju. – Ale chyba rozumiała tę decyzję i pogodziła się z nią – mówi wnuczka Grażyna.

Babcia Bazylewskiej nie rozmawiała z 11-letnią wnuczką o przeżyciach swojej młodości. Urodziła się w zaborze rosyjskim, wraz z rodziną zamieszkała w polskiej enklawie w Turkmenistanie, gdzie urodził się ojciec Grażyny Jerzy Bazylewski i jego rodzeństwo. Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości rodzina wróciła na tereny polskie. Dziadek Bazylewskiej zmarł tuż przed wybuchem wojny.

– Jako dziecko nie doceniałam, przez co babcia musiała przejść. Dziś z pokorą myślę o tym, jak ludzie musieli przetrwać w tych ciężkich czasach wojen i rozbiorów. Mimo tych przeżyć miała w sobie dla mnie tyle miłości. Mam za to do mojej babci ogromny szacunek – podsumowuje Bazylewska.


2 budzia

2 budzia

Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama