Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
piątek, 15 listopada 2024 14:55
Reklama KD Market

Z kijem przed twarzą

Współczesny album fotograficzny, dokumentujący czyjeś wojaże po świecie, coraz częściej składa się z serii zdjęć, które mogłyby zostać zatytułowane „Facjata Józki przed Tadż Mahal”, „Facjata Józki przed wieżą Eiffela”, „Facjata Józki i Zdzicha przed Akropolem”, „Facjata Józki z bizonem w tle”, itd. Wynika to z faktu, iż turyści, szczególnie ci młodsi wiekiem, nie robią już od dawna zdjęć krajobrazów czy też zabytkowych budowli, lecz zwykle fotografują samych siebie w różnych plenerach. Odbywa się to oczywiście za pomocą tzw. selfies, czyli fotek robionych przez posiadacza aparatu cyfrowego, oddalonego od rzeczonej facjaty na wyciągnięcie ręki, a czasami 2-metrowego kija (selfie stick), z umieszczonym na jego końcu aparatem fotograficznym.

Nie sposób dziś pojechać do jakiegokolwiek miejsca popularnego wśród turystów, by nie zoczyć groteskowo wyglądających ludzi, spacerujących z kijkami do selfie przed twarzą i strzelających nieustannie zdjęcia samych siebie. Jest to zatem festiwal ludzkich narcyzów, którzy w taki czy inny sposób doszli do wniosku, że ich portrety są znacznie ważniejsze od jakichś tam starożytnych ruin. Selfies robią sobie dziś wszyscy – zwykli ludzie, aktorzy, politycy, piosenkarze, itd. Szał ten kompletnie zdominował świat i na razie nie ma przed nim ucieczki, tym bardziej że wszystkie te obrazy umieszczane są masowo w sieciach społecznościowych. I to też jest problem, bo nagle miliony ludzi uznały, że nie tylko należy robić autoportrety, ale również dzielić się nimi z resztą ludzkości.

Przed rokiem zrobiłem zdjęcie jednemu z moich psów, a ostateczny rezultat był taki, iż mogło się zdawać, że Nikita (tak się zwie po Chruszczowie) sam użył jakiegoś Nikona, by uwiecznić się dla psiej potomności. Gdy zobaczyli to dzieło niektórzy moi znajomi, zaczęli się dopytywać, w jaki sposób zdołałem nauczyć czworonoga robienia sobie fotek. Innymi słowy, automatycznie założyli, że mnie tam w ogóle nie było i że psiak dołączył do grona nieuleczalnych narcyzów.

A zaczęło się tak niewinnie. W roku 1839 Robert Cornelius jako pierwszy człowiek w historii zrobił sobie sam dagerotyp, pokazujący go przed jego sklepem w Filadelfii. Nie mógł oczywiście nieszczęśnik wiedzieć, że stał się tym samym zwiastunem dzisiejszego obłędu. Po drodze do tegoż obłędu był jeszcze artysta Andy Warhol, który zaczął eksperymentować z autoportretami przy użyciu aparatu fotograficznego Polaroid. Jednak wszystko to rozkręciło się na dobre dopiero z chwilą, gdy w handlu pojawiły się pierwsze smartfony z wbudowanymi obiektywami fotograficznymi.

Oczywiście ludzie fotografujący samych siebie zawsze chcieliby wyglądać jak najlepiej. W związku z tym chińska firma Huawei ogłosiła niedawno plan wprowadzenia do sprzedaży smartfonu, który posiadać będzie instant facial beauty support, czyli zestaw narzędzi automatycznie upiększających uchwycone na zdjęciach twarze, retuszując wszelkie wady, zacierając zmarszczki i poprawiając kolorystykę skóry. W ten sposób wspomniana już Józka będzie mogła strzelić sobie fotę, na której będzie do złudzenia przypominać młodą Raquel Welch.

Liczni specjaliści ostrzegają, że coraz większa liczba młodych kobiet ma tendencję do fotografowania się w różnych fazach roznegliżowania, co jest potencjalnie niebezpieczne, choć zapewne nie dla chorobliwie zainteresowanych facetów. Ale są również dwa inne niebezpieczeństwa, o których wspomina się rzadziej. Po pierwsze, w przeciwieństwie do tradycyjnych portretów fotograficznych, wykonywanych przy pomocy zwykłych aparatów z pewnej odległości od obiektu, selfies to zwykle zdjęcia z bliskiej odległości, wymagające stosowania obiektywów szerokokątnych, co prowadzi do pewnych geometrycznych wynaturzeń. W szczególności wszystko to, co wystaje z twarzy, np. nosy, wydaje się znacznie większe niż jest w rzeczywistości. W związku z tym niemal każdy wykonany w ten sposób obraz przedstawia wersję Pinokia, który właśnie skłamał. Rezultat jest taki, iż rośnie zapotrzebowanie na operacje kosmetyczne, których celem jest skracanie narządów po poznańsku nazywanych klukami.

Nie bardzo rozumiem, co osoby upiększające swoje nosy na drodze chirurgicznej robią z chwilą, gdy stają potem przed zwykłym lustrem, a nie smartfonem, i nagle zdają sobie sprawę z tego, iż ich narząd powonienia został zredukowany do szkaradnego minimum. Być może istnieją już dziś dwie odrębne rzeczywistości: smartfonowa i zwykła.

Po drugie, robienie sobie selfies jest zajęciem potencjalnie niebezpiecznym. Rok w rok setki ludzi zapatrzonych w telefony na wysięgnikach wchodzi pod tramwaje, samochody i autobusy, co oznacza, że ludzie ci uwieczniają własną śmierć w wysokiej rozdzielczości i w kolorze. Podobnie jest w przypadku niektórych turystów wędrujących po górskich szlakach. Ustawiają się oni nad brzegiem jakiegoś urwiska, by uwiecznić się z górami w tle. Gdy nie są do końca zadowoleni z kompozycji obrazu, cofają się krok po kroku, a potem wycofują się nagle całkiem z życia, gdyż spadają 100 metrów w dół. Jak wynika ze statystyk, ofiar śmiertelnych fotografowania się w różnych potencjalnie niebezpiecznych warunkach rok w rok przybywa i na razie nie ma żadnego sensownego rozwiązania tego problemu.

Trzeba mieć nadzieję, że obecna moda na selfies ma charakter przejściowy i że ta gorączka nam kiedyś przejdzie. Jednak na razie psychiatrzy stosują termin selfitis, który ich zdaniem określa zaburzenie psychiczne związane z „nałogowym i niekontrolowanym robieniem sobie zdjęć w dowolnych warunkach i o dowolnym czasie”. Moja prywatna odtrutka na to schorzenie jest taka – dwie sety, zagrycha, a smartfon w szufladzie.

Andrzej Heyduk

Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama