To była jedna z najbardziej tajnych misji CIA. Operację przeprowadzono w środku zimnej wojny pomiędzy demokratycznym Zachodem a komunistycznym Wschodem. Było to jednocześnie najdroższe przedsięwzięcie wywiadowcze tamtych czasów. Akcja trwała sześć lat. Jej rezultaty do dzisiaj nie są znane...
Wybuch na K-129
Rok 1968 to apogeum zimnej wojny. USA i ZSRR zażarcie walczyły o polityczną i militarną dominację. Trwał wyścig nuklearny. Oba mocarstwa miały w silosach tysiące rakiet balistycznych z ładunkami atomowymi. Jednak najostrzejsza rywalizacja toczyła się pod wodą.
Rakiety, aby pokonać dystans pomiędzy Ameryką a Rosją, potrzebowały długich minut. Było dużo czasu, by przeciwnik mógł je zniszczyć i wysłać swoje rakiety. Ale rakieta wystrzelona tuż przy wybrzeżu przeciwnika byłaby nie do zestrzelenia i trafiłaby w wyznaczony cel. Blisko granic przeciwnika niezauważenie mogły się znaleźć tylko okręty podwodne. Zlokalizowanie tak groźnej broni, a jeszcze lepiej zdobycie jej wcześniej i poznanie, było marzeniem amerykańskich i rosyjskich dowódców.
W tym czasie Rosjanie mieli największą na świecie flotyllę okrętów podwodnych. Natomiast Amerykanie dysponowali najnowocześniejszymi systemami ich elektronicznej inwigilacji. To były rozlokowane na dnach mórz i oceanów sieci urządzeń nasłuchowych, które mogły dokładnie określić pozycję każdej łodzi podwodnej i każdego okrętu na powierzchni. Rosjanie czegoś takiego nie mieli.
8 marca 1968 roku z bazy Ribaczij na Kamczatce wypłynął rosyjski okręt podwodny oznaczony kodowo jako jednostka K-129. To był wówczas najnowocześniejszy okręt w swojej klasie – o napędzie dieslowsko-elektrycznym, wyposażony w pociski jądrowe. W każdej chwili gotowy do wojny. Od wypłynięcia K-129 z Kamczatki oficerowie amerykańskiego wywiadu morskiego w bazie na Hawajach wsłuchiwali się w dźwięki podwodnej jednostki. Dzięki temu wiedzieli, gdzie znajduje się okręt.
Gdy K-129 płynął w odległości 2500 kilometrów na północny wschód od Hawajów, Amerykanie usłyszeli wyraźny wybuch. Po nim martwa cisza. Łatwo się można było domyślić, jaki jest skutek takiej eksplozji. Pozbawiony sterowności okręt, jeśli nie rozleciał się na części, opadł na dno oceanu. W stalowej, napromieniowanej trumnie o wadze 2350 ton znajdowało się 13 oficerów i 85 marynarzy.
Na miejsce, w którym „zamilkł” K-129, Amerykanie wysłali atomowy okręt podwodny USS Halibut. Na jego pokładzie znajdowały się batyskafy umożliwiające pracę na dużych głębokościach. Znaleźli K-129 na głębokości prawie 5000 metrów. Zrobili 2200 zdjęć, na których zobaczyli uszkodzenia dwóch silosów mieszczących rakiety balistyczne. W poszyciu za kioskiem na pokładzie zlokalizowali pięciometrową dziurę, której powstanie tłumaczono wybuchem akumulatorów i wodoru. Poza tym okręt był w dobrym stanie. Ciśnienie wody nie zmiażdżyło kadłuba. Prawdopodobnie dlatego, że okręt po zatonięciu szybko wypełnił się wodą.
Szalone wyzwanie
Rosjanie wysłali na poszukiwanie K-129 zespół okrętów ratunkowych pod dowództwem doświadczonego kontradmirała Walentina Beca. Jednak najlepsze doświadczenie nie mogło pomóc, jeśli nie dysponowało się odpowiednim sprzętem do zlokalizowania obiektu spoczywającego 5 kilometrów pod powierzchną wody. Po kilku tygodniach poszukiwań Rosjanie uznali K-129 za stracony. W radzieckiej prasie nie ukazała się żadna informacja o wypadku. Rodzinom tragicznie zmarłych marynarzy nakazano milczeć w tej sprawie.
Amerykanie zwietrzyli szansę przejęcia wraku. Chcieli się dowiedzieć, czy Rosjanie zyskali nad nimi przewagę technologiczną. Wrak okrętu to kopalnia różnych tajnych informacji – książka kodów, książka rozkazów, instrukcje na wypadek wybuchu wojny, maszyny kryptograficzne, uzbrojenie.
Odnalezienie K-129 zostało utajnione najwyższą klauzulą: „sprawa bezpieczeństwa narodowego”. Wiedziało o tym, oprócz prezydenta, jedynie kilkanaście osób na najwyższych szczeblach. W umysłach szefów CIA zrodził się szalony pomysł, aby wydobyć K-129 w całości, w takim stanie, w jakim leży na dnie. Zaś wywiad marynarki USA, w którym pracowały bardziej trzeźwe głowy, proponował wydobycie przy pomocy batyskafów jedynie pocisków balistycznych, zbadanie sejfu okrętowego oraz sprzętu służącego do łączności. W latach sześćdziesiątych wydobycie z głębokości 5 kilometrów obiektu o wadze 2,5 tysiąca ton uchodziło za nierealne. Nikt czegoś takiego wcześniej nie dokonał.
Mimo to wygrał pomysł CIA. Tej operacji nadano kryptonim „Jennifer”. CIA wciągnęła do współpracy Howarda Hughes’a. To był wówczas najbogatszy i najpotężniejszy człowiek na świecie. Pilot, konstruktor, przemysłowiec, producent filmowy, a nade wszystko ekscentryk lubiący szalone wyzwania. Już od wojny był powiązany z kręgami wojskowymi, brał udział w wielu tajnych i ryzykownych przedsięwzięciach. I wygrywał. Nie raz stawiał do dyspozycji swój majątek i ogromne możliwości wytwórcze.
Hughes’owi i jego firmom przypadło uczestnictwo w najbardziej tajnym przedsięwzięciu od czasów II wojny światowej. Za rządowe pieniądze miał zbudować specjalny statek do badań morskich i wydobywania z dna grudek manganu. Taką wymyślono legendę dla tego statku.
Dwa lata później z doku stoczni w Pensylwanii zwodowano najnowocześniejszy na świecie, jedyny taki supertajny statek – Hughes Glomar Explorer. Miał być bazą całej operacji „Jennifer”. Był długi na 185 metrów, wysoki na 80 metrów. Z jego wieży wiertniczej można było opuścić rury na głębokość 5 kilometrów. Na końcu rur zamontowane były potężne hydrauliczne szczęki do podniesienia z dna Pacyfiku K-129. Wnętrze statku kryło olbrzymi dok – 60 metrów na 23 metry – w którym wojskowi specjaliści mieli dokonać wstępnych oględzin wydobytego wraku. Glomar kosztował 900 milionów dolarów (dzisiaj to byłoby około 4 miliardów dolarów).
Kolejne cztery lata zajęły przygotowania specjalistycznego sprzętu i szkolenie ludzi do obsługi statku. W lipcu 1974 roku wyruszył w swój niezwykły rejs. Choć upłynęło sporo czasu od zatonięcia K-129, to wydobycie tego okrętu wciąż było warte poniesionych kosztów.
Głowica jądrowa
Amerykanom wydawało się, że Rosjanie nic nie wiedzą o operacji „Jennifer”. Ale to oni musieli stać za włamaniem do biur Hughes’a i wykradzeniem tajnych dokumentów dotyczących budowy Glomara. Tymczasem sam Hughes zaczął stopniowo popadać w obłęd i już nie kontrolował swych rozległych i tajnych interesów.
Mimo stosowanych kamuflaży, Glomar był uważnie obserwowany przez radzieckie statki szpiegowskie. Agencja CIA, choć zaczęła zdawać sobie sprawę, że Glomar jest śledzony, wydała rozkaz przystąpienia do wydobywania K-129.
Chwytne kleszcze Glomara dotarły na głębokość 5 kilometrów i objęły wrak okrętu. Powoli, 100 metrów na godzinę, podnosiły go z dna. Cała operacja była obserwowana i filmowana z pokładu statku. Gdy K-129 znalazł się 500 metrów od powierzchni wody, kilka ramion szczęk nagle pękło. Kadłub okrętu pochylił się. Z jego otwartej wyrzutni wysunęła się głowica jądrowa i powoli, zapalnikiem w dół, zmierzała do dna oceanu. Obserwujący już widzieli swoją śmierć. Jednak głowica pogrążyła się w obłokach mułu, nie wybuchając. Pozostałe szczęki nadal utrzymywały wrak.
Po czterdziestu dniach Glomar wpłynął do portu w Kalifornii. Setki ciężarówek wywiozły rozebrany na części wrak i jego wyposażenie. Ale niedługo później w Los Angeles Times ukazała się informacja o fiasku operacji „Jennifer”. Wyrzucano rządowi, że zmarnotrawił ogromne publiczne pieniądze. Dziennikarze odkryli, że podczas wydobywania K-129 pękł on na pół, wysunął się z kleszczy i z powrotem opadł na dno. Niektórzy naukowcy i wojskowi twierdzili, że cała ta nieudana akcja była zupełnie niepotrzebna, ponieważ K-129 był okrętem starego typu i dane, które można byłoby z niego wydobyć, nie były warte tylu milionów dolarów.
Ciekawe, czy Rosjanie w to uwierzyli? Zapewne nie. Mieli swoich szpiegów w amerykańskich sferach rządowych i wojskowych. Dziennikarz Kenneth Sewell napisał w 2005 roku: „Pomimo skomplikowanego tuszowania i twierdzenia, że projekt „Jennifer” był porażką, większość K-129 i szczątki rosyjskiej załogi zostały w rzeczywistości podniesione z dna Pacyfiku”.
Marcin Nowak