W 2004 roku magazyn Rolling Stone umieścił go w pierwszej dziesiątce 100 największych artystów wszech czasów. Frank Sinatra określił go mianem „jedynego prawdziwego geniusza w tym biznesie”. Jego imieniem nazwano nawet urząd pocztowy w Los Angeles przy bulwarze W. Washingtona 4960. Uważa się go za artystę, który ukształtował rhythm and bluesa. Ray Charles, gdyby żył, 23 września świętowałby swoje 91. urodziny…
Pianista, wokalista, kompozytor i aranżer. Grał bluesa, R&B, country, jazz i gospel. Nagrał ponad 70 płyt i dwanaście razy otrzymał nagrodę Grammy. Niewidomy, czarnoskóry muzyk, noszący przeciwsłoneczne okulary, wciąż jest jedną z najbardziej rozpoznawalnych postaci świata muzyki.
Utrata brata i wzroku
Urodził się w 1930 roku w Alany w stanie Georgia jako Ray Charles Robinson, syn Arethy Williams, pracownicy tartaku, i Baileya Robinsona, mechanika. Tuż po jego narodzinach Bailey przeprowadził się z rodziną do Greenville na Florydzie. Wkrótce jednak porzucił Arethę i dzieci. Ray miał zaledwie pięć lat, kiedy na jego oczach utopił się starszy brat, George. Rok później Ray zaczął tracić wzrok. Ostatecznie przestał widzieć w wieku 7 lat. Do dziś nie wiadomo, z jakiego powodu – niektórzy wskazują na wadę genetyczną, inni na jaskrę czy nawet zamydloną wodę, która osiadła w oczach.
Po latach artysta wyznał, że utraty wzroku nigdy nie uważał za wielką tragedię. Był wdzięczny matce, która widząc na co się zanosi, zaczęła przygotowywać go do funkcjonowania w nowej rzeczywistości. Wspominał: „Zaczęła mi pokazywać, jak sobie radzić bez pomocy oczu, jak znajdować wokół siebie różne rzeczy. Rozumiała to, co innym wydawało się bardzo dziwne: że nie mogę być zależny od nikogo, z wyjątkiem siebie. Dlatego kazała mi na przykład rąbać drewno na ognisko. Mówiła: »Możesz być ślepy, ale nie głupi«. To było niezwykle mądre z jej strony”.
Najbardziej się cieszył, że zapamiętał wygląd matki i kolory. Jego ulubionym był czerwony.
Alfabet Braille’a i Chopin
Charles uczęszczał do szkoły dla niewidomych Florida School for the Deaf and Blind w St. Augustine. Tam nauczył się pisania dzięki alfabetowi Braille’a a także komponowania oraz gry na instrumentach: klarnecie, trąbce, saksofonie i fortepianie. Kiedy miał 15 lat, zmarła jego ukochana matka. Od tego czasu Ray musiał radzić sobie sam. Ucieczką od smutku i sposobem na życie stała się muzyka. Choć był multiinstrumentalistą, postanowił skoncentrować się na pianinie, dającym mu jako muzykowi o wiele więcej możliwości. Wtedy też pokochał muzykę klasyczną: Chopina i Beethovena.
W 1947 roku Ray Charles, nieznany nikomu wówczas muzyk przeniósł się do Seattle. Początkowo jedynie akompaniował tamtejszym zespołom. Grał praktycznie każdy gatunek muzyczny. Ciemne okulary, które szybko stały się jego znakiem rozpoznawczym, artysta zaczął nosić w 1948 roku, jako członek McSon Trio. Z czasem zaczął występować solowo. W kwietniu 1949 roku zadebiutował na listach przebojów utworem „Confessin’ Blues”. A dwa lata później światło dzienne ujrzał jego pierwszy hit „Baby, Let Me Hold Your Hand”. Wtedy też skrócił nazwisko na Ray Charles, aby uniknąć zbieżności ze znanym bokserem Sugarem Rayem Robinsonem.
Cole? Nie, Ray!
Początkowo uznawano go przede wszystkim za sprawnego imitatora stylu jego wielkiego idola, Nata „Kinga” Cole’a. Szybko zaczęło mu to przeszkadzać. Powiedział sobie wówczas: „Mama zawsze mówiła ci, żebyś był sobą, i musisz być sobą, jeśli zamierzasz zrobić to w tym biznesie. Musisz. Wiem, że kochasz Cole’a, ale musisz przestać go kopiować”. Dla niego jednak Cole był nie tylko wielkim wokalistą, ale „piekielnie dobrym pianistą”.
Pierwszym naprawdę wielkim hitem Raya Charlesa był wydany w marcu 1955 roku „I’ve Got a Woman”, uznawany dziś za pierwszą w historii piosenkę soulową. Rok później kolejny sukces – piosenka „Drown in My Own Tears”, a następnie „Swannee River Rock”. Deszcz nagród Grammy (4 statuetki!) spłynął na niego w 1960 roku za własną wersję napisanego w 1930 roku przez Stuarta Gorella (tekst) i Hoagy Carmichaela (muzyka) utworu „Georgia on My Mind”.
W 1961 roku podbił Amerykę kolejną przeróbką – tym razem był to „Hit the Road Jack” Percy’ego Mayfielda. Nigdy nie zaśpiewał jednej piosenki dwa razy tak samo, z czego był zawsze szczególnie dumny. „To nie dlatego, że staram się wykonywać ją inaczej, ale dlatego, że śpiewam zgodnie z tym, co czuję danej nocy” – tłumaczył dziennikarzom.
Miłość i heroina
Prowadził burzliwe życie prywatne. Dwukrotnie się żenił, był ojcem dwanaściorga dzieci, które miał z dziewięcioma różnymi kobietami. Cóż… wierność nie była jego najmocniejszą stroną. W swojej biografii tłumaczył, że seks to dla niego coś innego niż miłość: „Dla mnie seks jest jedną z codziennych potrzeb, jak jedzenie. Jeśli nie jem przez 24 godziny, zaczynam być głodny. Seks musi być otwarty i zabawny, wolny i szczęśliwy. Sam staram się tworzyć okoliczności, gdzie zarówno ja, jak i moje kobiety możemy cieszyć się sobą, bez żadnych zahamowań i przeszkód”.
W latach 60., kiedy jego głos znał już cały świat, trzykrotnie zatrzymywano go za posiadanie heroiny. Był uzależniony przez niemal 20 lat. Uniknął więzienia – groził mu pięcioletni wyrok – ale musiał się poddać przymusowemu leczeniu w Kalifornii. Sam jednak nie uważał brania narkotyków za coś złego. Po latach, w wywiadzie dla magazynu Esquire powiedział wręcz: „Brałem narkotyki, bo była to moja przyjemność”.
Ale Ray miał też wielkie serce. Brał udział w koncertach charytatywnych. Zebrał ponad 20 milionów dolarów, aby pomagać Afroamerykanom w edukacji. Aktywnie uczestniczył w obronie praw człowieka. Był pierwszym artystą, który odmówił grania w klubach, w których wprowadzono segregację rasową. W związku z tym stan Georgia wyrzekł się go jako swojego obywatela. W 1977 roku natomiast ten sam stan oficjalnie przeprosił artystę, a utwór „Georgia on My Mind” stał się jego hymnem. W 1985 roku Charles był jednym z muzyków, którzy nagrali charytatywną piosenkę „We Are the World”.
Śmierć legendy
Jego śmierć była dla środowiska muzycznego szokiem. Tym bardziej że nic jej nie zapowiadało. Owszem, od wielu miesięcy artysta nie koncertował – ostatni występ w karierze dał w stanie Wirginia, w lipcu 2003 roku. Zakończył nim kilkumiesięczne (!) tournée. Kolejne zaplanował na sierpień tego samego roku, ale musiał je odwołać ze względu na silny ból biodra. W specjalnym oświadczeniu napisał: „Robię to z bólem serca. Koncertuję przez całe moje życie. I dalej chcę to robić. Ale lekarze stwierdzili, że jeśli chcę wrócić do grania, muszę trochę odpocząć. Postanowiłem ich posłuchać”.
Po raz ostatni pojawił się publicznie 30 kwietnia 2004 roku, kiedy jego studio nagraniowe zostało uznane za punkt o znaczeniu historycznym dla miasta Los Angeles. Kolejną trasę koncertową, do której przygotowywał się w swoim kalifornijskim domu, miał rozpocząć dwa tygodnie później. Nie zdążył. Zmarł 10 czerwca 2004 roku w Beverly Hills w Kalifornii.
Wielki Ray
Zanim odszedł, zdążył jeszcze zarejestrować ostatnie utwory, jakie trafiły na jego płytę z duetami, Genius Loves Company. Czuwał też nad filmem Ray opartym na jego życiu. Przed rozpoczęciem zdjęć reżyser obrazu Taylor Hackford zorganizował spotkanie artysty z Jamie Foxem, aktorem, który miał go zagrać. Panowie usiedli przy dwóch pianinach i zaczęli wspólnie grać. Ray sprawdzał aktora przez dwie godziny, po czym przestał grać, wstał, uścisnął Foxxa, dał mu swoje błogosławieństwo i powiedział: – To on... on potrafi to zrobić. Charles pragnął też uczestniczyć w premierze filmu. Nie udało się. Zdążył jednak z pomocą alfabetu Braille’a zapoznać się z dwiema scenami obrazu.
Rola Raya Charlesa przyniosła Jamiemu Oscara dla najlepszego aktora pierwszoplanowego. Sam obraz otrzymał również nominację do nagrody Akademii w kategorii najlepszy film. Warto go sobie przypomnieć przed kolejnymi urodzinami muzyka, który zawsze powtarzał: – Nigdy nie chciałem być sławny. Chciałem tylko być wielki. I był.
Małgorzata Matuszewska