Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
sobota, 16 listopada 2024 10:24
Reklama KD Market

Zbrodnia w gomułkowskiej Warszawie

22 grudnia 1964 roku doszło w Warszawie do napadu na bank, o którym jednak w ówczesnych mediach PRL-owskich nigdy nie mówiono zbyt dużo. Głównie dlatego, że sprawców nigdy nie udało się wytropić, co było plamą na honorze nowego szefa resortu bezpieczeństwa, Mieczysława Moczara. Do dziś nie wiadomo, kto wtedy zrabował ponad milion złotych...

Tuż przed Wigilią

Przed każdymi świętami Bożego Narodzenia utargi w dużych sklepach, gdzie można kupić podarunki pod choinkę, wzrastają niepomiernie. Dlatego po wielodniowej obserwacji Centralnego Domu Towarowego (CDT – późniejszy Smyk), położonego w samym centrum stolicy, bandyci postanowili uderzyć dwa dni przed Wigilią, kiedy wypada szczyt przedświątecznych zakupów.

Dom towarowy zamykano o godzinie 18.00. Jak każdego dnia, dzienny utarg do pobliskiego Banku PKO na ul. Jasnej 50, zwanego popularnie bankiem pod orłami, odwoziła główna kasjerka w towarzystwie dwóch konwojentów. Do odwożenia używano na zmianę dwóch samochodów – nysy z bocznym napisem CDT oraz, z takim samym emblematem na bocznych drzwiach, osobowej warszawy. Pieniądze do banku oddalonego o niecały kilometr od sklepu odwożono codziennie między godziną 18.30 i 18.45.

W ten mroźny grudniowy wieczór ulice Warszawy zaczęły o tej porze pustoszeć. Tuż po godzinie 18.00 na placyk pod bankiem podjechał samochód z całodobowym utargiem z domu towarowego. Z auta wysiadły trzy osoby: główna kasjerka CDT Jadwiga Michałowska oraz dwaj konwojenci uzbrojeni w pistolety, Zdzisław Skoczek i Stanisław Piętka. Ten ostatni rozejrzał się wokół i nie widząc niczego podejrzanego, wyjął z samochodu szary, ważący około 8 kilogramów worek wypełniony banknotami. Chwycił go jednorącz i szybkim krokiem skierował się w stronę głównego wejścia do banku.

Morderstwa i rabunek

Piętka przełożył worek do lewej ręki, aby wolną prawą móc chwycić za klamkę wejściowych drzwi. Wtedy to niski mężczyzna, który nagle pojawił się od strony ulicy Jasnej, wszedł między strażnika i drzwi. Następnie odwrócił się i strzelił konwojentowi w pierś, a potem wyrwał mu worek i uciekł. Ciężko ranny strażnik zdołał się jeszcze wczołgać do wnętrza banku, ale tam po kilku chwilach zmarł. Tymczasem drugi konwojent zdążył tylko wyciągnąć z kabury broń, gdy pojawił się przed nim inny bandyta. Wysoki osobnik, w ciemnym, długim płaszczu zimowym, oddał do niego strzał, a następnie uśmiercił go kolejnymi dwoma strzałami w głowę.

Na miejscu tych dramatycznych wydarzeń był jeszcze kierowca samochodu oraz kasjerka, która położyła się w przerażeniu za pojazdem. Choć przestępcy oddali jeszcze kilka strzałów w kierunku auta, nie spowodowało to żadnych dalszych ofiar. Po niecałych 10 minutach na miejsce napadu przyjechała milicja, a na wpół przytomna kasjerka pokazała kopię kwitu, na którym widniała wielkość zrabowanej kwoty – 1 milion 355 tysięcy złotych.

Choć pora była późna, śledczy znaleźli 15 świadków całego wydarzenia. Niemal wszyscy z nich podawali tę samą drogę ucieczki przestępców: ulicą Hibnera, obecnie Zgody, mieli uciec w kierunku budynku Filharmonii Narodowej. Przejściem między budynkami (dziś płatny parking) dostali się do ul. Moniuszki. Tam w szaroniebieskiej warszawie z uruchomionym silnikiem czekał ich wspólnik. Mężczyzna z łupem wskoczył do samochodu, który ruszył, skręcając w prawo w Marszałkowską, a na rogu Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej dołączyli do nich jeszcze dwaj rabusie.

Część świadków wskazywała na możliwość ucieczki przestępców błękitnym lub szarym samochodem o numerze rejestracyjnym zaczynającym się od liter TB lub TC. Pojazd ten był widziany w bezpośredniej okolicy napadu. Jego poszukiwania przez MO nie dały rezultatu. Interesujące były zeznania złożone przez kierowcę warszawskiej taksówki, który podał, że feralnego dnia o godzinie 17.30 zabrał pasażera spod hotelu Polonia, którego zawiózł na dworzec Śródmieście. Tam do samochodu wsiadło dwóch mężczyzn. Jeden z nich wysiadł przy CDT, a pozostali opuścili taksówkę pod budynkiem NBP, gdzie spotkali się z czwartym mężczyzną. Kierowca słyszał rozmowy pasażerów, z których wynikało, że pod bankiem oczekuje ich niebieski samochód.

To zeznanie taksówkarza częściowo zaprzeczało zeznaniom innych świadków. Należy jednak zastanowić się, czy tak profesjonalni sprawcy prowadziliby rozmowy o kolorze samochodu przy przygodnej osobie. Nie sposób potwierdzić, jak wyglądały przygotowania do skoku oraz o której godzinie napastnicy rzeczywiście zjawili się pod bankiem.

Delikatna sprawa

Milicja otoczyła placyk przed bankiem, a w pobliskiej redakcji Kuriera Polskiego zainstalowano tymczasowy sztab śledztwa. Początkowo w całej okolicy dominował chaos, ale milicjanci dość szybko opanowali sytuację. Przez całą noc trwały przesłuchania świadków. Na tej podstawie specjaliści stworzyli portrety pamięciowe bandytów, a nawet skonstruowali manekiny mające ich przypominać. Nie zmieniło to jednak faktu, że żadnych konkretnych podejrzanych nie było ani też nie istniały żadne ślady, które mogłyby zaprowadzić na ich trop. Był to poważny problem dla ówczesnych władz PRL-u.

Przestępstwa nie można było po prostu zataić przed opinią publiczną. Wszak śledczy w swoim postępowaniu musieli uciekać się do zeznań świadków, którzy mogli się ewentualnie zgłaszać do milicji tylko wtedy, gdy wiedzieli o tym, co się stało. W związku z tym trzeba było podawać coraz więcej szczegółów, by zacieśniać pętlę wokół sprawców. To z kolei w sposób naturalny z każdym dniem i tygodniem rozbudzało coraz większą sensację. Ponadto w bezpośredniej bliskości dramatycznych wydarzeń przechodził ulicą fotoreporter Sztandaru Młodych Aleksander Jałosiński, który widział mężczyznę uciekającego z workiem w garści. Między innymi dlatego sprawa szybko pojawiła się na pierwszych stronach stołecznych gazet.

Wszystko to wydarzyło się w najbardziej niefortunnym czasie dla jednego z wielkich partyjnych bonzów tamtego okresu PRL-u, Mieczysława Moczara, wiernego sługi komunistycznej Rosji. Na 10 dni przed napadem Moczar dostał od Władysława Gomułki wymarzony od dawna urząd – ministra spraw wewnętrznych. Zrozumiałe więc jest to, że od pierwszych godzin po napadzie Moczar wychodził ze skóry, by móc popisać się sukcesem przed I sekretarzem partii i towarzyszami sowieckimi.

Milicja zarządziła obławę w Warszawie, która trwała przez całą noc i kilka kolejnych dni. Wszystkie drogi wyjazdowe wokół stolicy zostały zablokowane, a na każdych rogatkach stolicy rozstawione zostały w ukryciu patrole po cywilnemu. Po tygodniu uruchomiono kilkanaście tysięcy tajnych agentów będących na usługach kryminalnych pionów milicji.

Okrutna szajka

Śledztwu został nadany kryptonim „P-64”. Miało to swoiste i dość niepokojące uzasadnienie. Okazało się bowiem, że na placyku pod bankiem śledczy zebrali osiem łusek po pociskach, które zostały wystrzelone podczas napadu. Część z nich pochodziła z rewolweru P-64, który został zabrany zastrzelonemu wcześniej funkcjonariuszowi MO.

Późnym wieczorem 4 kwietnia 1959 roku, na skarpie prowadzącej do Rynku Mariensztackiego, znaleziono martwego plutonowego MO Zygmunta Kiełczkowskiego. Milicjant został najpierw raniony nożem, a potem dobity strzałem w głowę. Sprawcy zastrzelili go z pistoletu TT, ale ich celem było wejście w posiadanie rewolweru P-64, co im się udało. Już wtedy władze wiedziały, że mają do czynienia ze zorganizowaną grupą przestępczą.

Ci sami bandyci po raz pierwszy zaatakowali 4 grudnia 1959 roku, napadając na Krystynę Wawerek, kasjerkę sklepu obuwniczego Chełmek w Warszawie. Sprzedawczynię napadnięto na tyłach powstającego w tamtym czasie kina Luna u zbiegu ulicy Marszałkowskiej i alei Wyzwolenia. Kasjerka wspólnie ze znajomym Zenonem Wolskim nieśli do sejfu na ulicy Bagatela worek z utargiem w wysokości 118 tysięcy złotych. Bandyci bez słowa próbowali wyrwać mężczyźnie worek, ale ten, człowiek dość silny i postawny, nie chciał oddać pieniędzy. Gdy jednak jeden z napastników strzelił mu pod nogi, Wolski wypuścił worek.

To była jedna z charakterystycznych cech tej grupy – podczas napadów nigdy nie odzywali się do swoich ofiar ani nie rozmawiali między sobą. Ich głosy pozostawały więc nieznane. Inną cechą było to, że zawsze atakowali w ciemności i z zaskoczenia. Ich twarze trudno było rozpoznać, choć nigdy nie używali kominiarek ani czarnych pończoch. Późnym wieczorem 1 czerwca 1959 roku ta sama grupa zaatakowała konwój przewożący pieniądze z urzędu pocztowego nr 57 przy alei Armii Ludowej. Sprawcy strzelali bez ostrzeżenia. Postrzelili w twarz strażnika, który przeżył, zaś konwojenta Łukasza Czeczunia zabili strzałem w głowę i zbiegli, zabierając ponad 666 tysięcy złotych oraz należącą do strażnika pepeszę. Następnie szajka nie dawała o sobie znać przez ponad pięć lat.

W dokumentach Milicji Obywatelskiej podkreślano łatwość, z jaką przestępcy mogli zdobyć informacje dotyczące konwoju z Centralnego Domu Towarowego do banku. Transport odbywał się charakterystycznymi, oznakowanymi pojazdami, które poruszały się zawsze tą samą trasą i przybywały pod budynek NBP o stałej porze. Wysokość obrotów CDT podawana była niekiedy publicznie w prasie, choć nie wiadomo dlaczego. Ładowanie pieniędzy odbywało się – wbrew zaleceniom dyrekcji – przy rampie, na której dokonywano również dostaw. Do podziemnej strefy załadunku dostęp miała bardzo duża grupa pracowników i współpracowników CDT.

Pierwszy – znany milicji – napad tej szajki był zarazem jedynym, podczas którego sprawcy nikogo nie zabili. W innych przypadkach ofiary śmiertelne stały się ich zbrodniczą wizytówką. Byli bezwzględni i okrutni, co w latach 60. było w PRL-u szokujące. Przestępczość w komunistycznej Polsce zawsze oczywiście istniała, ale działania zakrojone na dużą skalę przez zorganizowane grupy kryminalne należały do rzadkości. Napastników (rzekomo zawsze dwóch – jeden wysoki, a drugi niski) cechowała odwaga granicząca z brawurą i wielka sprawność fizyczna. Nie obawiali się zdemaskowania i nie używali masek. Doskonale posługiwali się bronią. Brano w związku z tym pod uwagę, że mogli to być dawni żołnierze, milicjanci lub członkowie organizacji podziemnych.

Zbrodnia bez kary?

Sprawców napadu w centrum Warszawy nigdy nie wykryto. Po pewnym czasie pojawiło się kilka teorii na ten temat. Wedle jednej z nich szajka została wykryta i zlikwidowana cichaczem, ponieważ okazało się, że jej członkami byli dawni funkcjonariusze UB. W tej sytuacji władze chciały za wszelką cenę uniknąć kompromitacji. W 1997 roku do redakcji Expressu Wieczornego przyszedł anonimowy list nadany w Jaworznie. Jego autor, rzekomo były milicjant, informował redakcję, iż sprawcami byli wysoko postawieni funkcjonariusze MO i UB, major oraz kapitan, którzy po dokonaniu napadu zatarli dowody zbrodni: pieniądze wymienili u cinkciarzy na dolary, a samochód przetopili w Hucie Warszawa. Jednak próby wyjaśnienia pochodzenia listu i wykrycie jego autora zakończyły się niepowodzeniem. Nie udało się też ustalić, o jakich oficerach autor listu pisał, a być może udało się, ale faktu tego nigdy nie ujawniono.

Na początku 2019 roku, po ponad 54 latach od zdarzenia do prokuratury zgłosił się nieznany wcześniej świadek. Prokuratura odmówiła jednak wznowienia postępowania w związku z tym, że w świetle polskiego prawa przestępstwo uległo przedawnieniu w 1989 roku.

Andrzej Heyduk

Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama