Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
poniedziałek, 30 września 2024 00:22
Reklama KD Market
Reklama

Cmentarzysko imperiów

Media pełne są ostatnio doniesień o chaosie, jaki zapanował w Afganistanie po wycofaniu się stamtąd wojsk amerykańskich. Dominuje biadolenie o tym, iż prezydent Biden zrezygnował z dalszego prowadzenia wojny przedwcześnie i bez odpowiedniego przygotowania. Z pewnością jest w tym nieco prawdy, ale nie oszukujmy się – ta wojna była przegrana już na samym jej początku, czyli 20 lat temu. Biden okazał się tym nieszczęśnikiem, który powiedział w końcu „dość!”.

Zdumiewające jest to, że kolejne mocarstwa nie wyciągały żadnych wniosków z faktu, iż jeszcze nikt w historii nie zawładnął w pełni Afganistanem. Może z wyjątkiem Aleksandra Wielkiego, który najechał i zdobył ten kraj, i którego wojska zostawiły tam ponoć helleńskie geny. Do dziś w górzystym Nuristanie spotyka się płowych, niekiedy piegowatych autochtonów – potomków żołnierzy Aleksandra. Potem było wielu innych najeźdźców: Persowie, Arabowie, Uzbecy, Tadżycy, a wreszcie Mongołowie z Dżyngis-chanem i Timurem na czele. Jednak nikomu z najeźdźców nie udało się w pełni spacyfikować tej górzystej krainy.

Wojska rujnowały miasta, niszczyły oazy, uprawy i systemy irygacyjne. Tak jak dziś, władza najeźdźców, okupantów czy interwentów kontrolowała miasta – Kabul, Herat, Kandahar – natomiast prowincja pozostawała w rękach nieujarzmionych, kryjących się w pieczarach wojowników. Imperialne wojska wcześniej czy później wykrwawiały się lub przymierały głodem, kiedy do garnizonów nie docierało zaopatrzenie łupione w nocnych zasadzkach zastawianych na ich kolumny aprowizacyjne.

Afgańczycy mówią czasami, że gdy Bóg tworzył świat, zostały mu w ręku różne pomieszane skrawki. Rzucił je więc na ziemię i tak powstał ich kraj. Naprawdę jednak państwo to utworzono dopiero w XIX wieku. Wówczas plemionami despotycznie rządzili chanowie, emirowie, a na zupełnych odludziach władza pozostawała w rękach zwykłych watażków, starszyzny plemiennej oraz mułłów i świętych mężów, tzw. pirów. Problem w tym, że do dziś sytuacja ta niewiele się zmieniła.

W czasie wielu stuleci Afganistan był areną rywalizacji mocarstw. Anglicy nazwali go cmentarzyskiem imperiów. Oni sami ponieśli tam dotkliwą klęskę, podobnie jak sowieccy komuniści. Imperium brytyjskie w sumie doznało trzech porażek. Kiedy w popłochu Brytyjczycy opuszczali Kabul po klęsce poniesionej w 1842 roku, Afgańczycy zamordowali 12 tysięcy żołnierzy i personelu brytyjskiego. Zdołał się uratować tylko jeden lekarz, dr William Brydon, którego puszczono wolno, aby ku przestrodze opowiedział o rzezi w brytyjskim garnizonie w Dżalalabadzie.

Czy zatem w roku 2001, gdy rozpoczęły się działania USA w Afganistanie, jacyś ludzie w Pentagonie czytali o tej historii? Czy nie można było od samego początku przewidzieć, że amerykańska interwencja w tym kraju zakończy się klęską? Z pewnością wszystko to było do przewidzenia, ale kolejne administracje waszyngtońskie nieustannie opowiadały głupoty o postępach w budowie stabilnego, demokratycznego Afganistanu. Mimo że wszyscy doskonale wiedzieli, iż stworzenie namiastki demokracji w Kabulu w niczym nie zmienia sytuacji w reszcie kraju, gdzie żądzą niepodzielnie różni kacykowie i plemienni przywódcy. Pentagon chwalił się też stworzeniem 300-tysięcznej armii afgańskiej. Jednak żołnierze ci mieli dość zdawkowe przywiązanie do pojęcia państwowości, a z chwilą, gdy klęska wspieranych przez USA władz stała się nieunikniona, zdjęli mundury i pojechali do swoich plemiennych wsi, bo tam leży ich lojalność. Armia, na którą wspólnie wydaliśmy niemal 90 miliardów dolarów, nagle zniknęła bez śladu.

Politolog Peter Beinart twierdzi, że istnieją trzy zasadnicze powody, dla których podbój Afganistanu przez obce siły jest niezwykle trudny. Po pierwsze, jest to kraj położony na głównej trasie lądowej między Iranem, centralną Azją i Indiami, przez co był widownią niezliczonych wojen i został zasiedlony przez setki różnych plemion, często wzajemnie się zwalczających i nie znoszących jakichkolwiek „obcych”. Po drugie, nieustanne konflikty zbrojne spowodowały, że niemal każda afgańska wieś do pewnego stopnia przypomina przygotowaną do obrony twierdzę (qalat), przez co przejęcie pełnej kontroli nad tym terytorium jest bardzo trudne. Po trzecie zaś, Afganistan to kraj niezwykle trudny dla najeźdźców pod względem geograficznym – otoczony jest górami Pamiru i Hindukuszu, a tzw. Węzeł Pamiru, gdzie łączą się ze sobą Pamir, Hindukusz i Himalaje, to jeden z najbardziej niedostępnych obszarów świata, położony w północno-wschodniej części Afganistanu. W sumie geografia sprzyja wszelkim partyzantkom, o czym przekonała się boleśnie Armia Czerwona.

Biorąc to wszystko pod uwagę, należy być może przypomnieć słynne słowa Alberta Einsteina: „Obłęd polega na tym, że robi się wielokrotnie to samo, spodziewając się innych rezultatów”. Amerykański exodus z Afganistanu jest wprawdzie wizerunkową klęską i wiąże się z cierpieniami tysięcy ludzi, ale w sumie od samego początku był nieunikniony. Szkoda, że trzeba było aż dwóch dekad i ponad 2 tysięcy amerykańskich ofiar tej wojny, by w końcu doszło do otrzeźwienia. Zresztą Ameryka ma wcześniejsze doświadczenie z wojną, która z definicji była niemożliwa do wygrania. Z Sajgonu amerykańscy żołnierze i Wietnamczycy wycofywali się w atmosferze chaosu i paniki, czyli tak samo jak w przypadku Kabulu.

Być może ktoś kiedyś wyciągnie w końcu jakieś wnioski z historii, której werdykt jest dość jednoznaczny. Obwinianie Bidena za afgański krach jest oczywiście zrozumiałe, ale równie dobrze można w ten sam sposób krytykować Busha, Obamę i Trumpa. Wszyscy oni wykazali się katastrofalną historyczną krótkowzrocznością.

Andrzej Heyduk


Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama