W poniedziałek wyszła końcowa wersja raportu Charlesa Duelfera, szefa Iraq Survey Group. Dwuletnie próby udowodnienia światu, że administracja Busha miała powody do ataku na Irak, spaliły na panewce. Jak przypuszczali przeciwnicy wojny, nie znaleziono broni masowego rażenia, ani śladów doświadczeń z bronią nuklearną. Nie potwierdzono podejrzeń, że Saddam Husajn przerzucił swój arsenał do Syrii.
Raport stwierdza, iż doniesienia o zakazanej broni to "zazwyczaj fałszerstwa, lub błędna identyfikacja materiałów lub działalności".
Duelfer zaleca wypuszczenie z więzień naukowców i technokratów, zatrzymanych wyłącznie za pracę w programach zbrojeniowych Iraku przed wojną w Zatoce Perskiej. "Wielu z nich udzieliło Amerykanom wyczerpujących informacji i przyczyniło się do lepszego zrozumienia programów broni masowego rażenia i intencji Iraku". Spośród 300 osób umieszczonych na czarnej liście, przygotowanej przed inwazją przez amerykańskich dowódców wojskowych i wywiadu, aresztowano 105. "Lista nie obejmowała niektórych godnych najwyższego potępienia osobników, a zawierała nazwiska ludzi dobrze wykształconych, a nawet przeciwników reżimu Husajna, którzy znaleźli się w więzieniu, lub zostali zmuszeni do ucieczki".
Trudno sobie wyobrazić oskarżenie bardziej obciążające administrację niż raport Duelfera, człowieka, który święcie wierzył w istnienie wszystkich zagrożeń wymienianych przed wojną przez Busha, Cheney'go, Powella, Rice, Teneta, Rumsfelda, Wolfovitza i ludzi niższych szczebli, oraz ich medialne tuby, w tym Limbaugh, FoxNews, Cristal, Kruthhammer, Savage i wielu innych.
W obliczu informacji w raporcie Duelfera bledną doniesiena jego poprzednika Davida Kaye, wszystkie wcześniejsze zarzuty zawarte w raporcie Scota Rittera, a później Hansa Blixa, szefów międzynarodowego zespołu ONZ poszukujących zakazanej broni w Iraku. Rittera, który udowodnił, że Irak nie ma broni masowego rażenia, oskarżono o antyamerykanizm i działanie na szkodę Stanów Zjednoczonych, a nawet współpracę z Saddamem. Zlekceważenie raportu Blixa było o tyle prostsze, że amerykańskie społeczeństwo nastawiono wrogo do ONZ z powodu jej sprzeciwu wobec wojennych planów Waszyngtonu. Za sprawą mediów Amerykanie nabrali przekonania, że ONZ lekceważy irackie zagrożenie.
Raport Duelfera stawia sprawę jasno: wywołaliśmy wojnę bezpodstawnie!
I co ? Absolutnie nic! Nikt się nie dziwi, nikt nie tłumaczy, nie przeprasza, nie okazuje skruchy. Przeciwnie, rzecznik Pentagonu Bryan Whitman dostrzega w raporcie "mnóstwo powodów uzasadniających inwazję na Irak".
Co dało administracji prawo do ataku? Według Whitmana, iraccy naukowcy! To nie przejęzyczenie. Ich siła rażenia polegała na wiedzy, zdobytej głównie na uczelniach amerykańskich i brytyjskich. Wprawdzie raport stwierdza, że badania nad bronią chemiczną i biologiczną zarzucono zaraz po pierwszej wojnie z Irakiem, a przygnieciony sankcjami ONZtu Husajn nawet nie próbował odnowić arsenału, to wiedza pozostała! Czy wobec tego wymierzymy naukowcom karę śmierci, czy też postawimy ich przed plutonem egzekucyjnym jako potencjalne zagrożenie dla USA?
Iracki plan rozwoju broni atomowej, przedstawiany przez rząd USA jako "śmiertelne zagrożenie, wymagające natychmiastowej akcji militarnej" upadł po wojnie w 1991 roku i nigdy nie został wznowiony. Nie powstrzymało to przedstawicieli administracji przed wysunięciem absurdalnej konkluzji, że chociaż Saddam nie był w stanie podjąć produkcji, to nigdy nie zarzucił myśli o posiadaniu broni atomowej.
Biorąc pod uwagę ogrom "pomyłki", przypłaconej życiem blisko 1600 Amerykanów, dziesiątek tysięcy Irakijczyków i setek miliardów dolarów, przyzwoitość nakazuje okazać przynajmniej namiastkę skruchy, no choćby właśnie ze strony niższego rangą urzędnika, takiego jak rzecznik.
Jest to jednak cecha tej administracji nieznana. Po ujawnieniu pierwszej części raportu w październiku ub. roku, na miesiąc przed wyborami, zrobiono wszystko, by tę wiadomość zagłuszyć. W zamian, pod dyrekcją Dicka Cheney ponownie rozpętano kampanię strachu, bezwstydnie sugerując, że tylko Bush dba o nasze bezpieczeństwo.
Tak jak teraz, tak i wówczas Pentagon oświadczył, że nie będzie publicznego rozliczania z tych "nieścisłości". Rząd zrobił to, co robi najlepiej: otoczył swoje fiasko tajemnicą. W tajemnicy utrzymano do dziś skład doradców i pełną treść planu energetycznego dla Ameryki, przygotowanego na początku pierwszej kadencji Busha przez jego "mózg" Dicka Cheney. Niewykluczone, że wobec zaskakująco wysokiego popytu na ropę naftową ze strony państw rozwijających się, Stanom Zjednoczonym groził kryzys, wobec czego postanowiono zapewnić sobie nieprzerwany dopływ surowca poprzez objęcie kontroli nad jego źródłem.
Terrorystyczny napad na USA ułatwił to zadanie. Wystarczyło podburzyć społeczeństwo przeciw Irakowi. Ze względu na postać Saddama nie nastręczało to żadnych kłopotów.
Arabia Saudyjska, która bardziej "zasłużyła" na odwet, pozostawała poza naszym zasięgiem, mimo że wśród napastników było 15 Saudyjczyków, że oni zakładali obozy szkoleniowe w Afganistanie i oni je finansowali. W saudyjskim królestwie panuje jednak najbardziej radykalny odłam islamu wahabi. "Budowanie demokracji" w Arabii Saudyjskiej nie byłoby tak proste jak w Iraku.
Pobudzilibyśmy trzymanych pod kontrolą ekstremistów, którzy dla królewskiej rodziny Saudów są równocześnie tarczą i straszakiem, a dla USA tylko straszakiem.
Można przypuszczać, że Irak miał być zapleczem naftowym na wypadek nieporozumień z Saudyjczykami, którzy mogli (i nadal mogą) zagrozić nam rozpętaniem islamskiego fanatyzmu. Dlatego prezydent Bush rozpływa się w uprzejmych uśmiechach i prowadza za rękę saudyjskiego księcia Abdullę, prosząc o zwiększenie wydobycia ropy i pomoc w obniżce cen benzyny.
Umizgi prezydenta nie na wiele się zdały. Podczas gdy książę zapewniał Busha o dozgonnej przyjaźni, naczelny saudyjski ayatollah, a zarazem przewodniczący sądu wzywał wiernych do zabijania Amerykanów w Iraku. Saudyjski ambasador zaprzeczył wprawdzie tym doniesiom, potwierdził je jednak sam ayatollah.
Reportaże z pobytu księcia Abdulli w prywatnej siedzibie Busha w Crawford, były pokazem tego co można ująć wspólną nazwą "pokochać wroga".