Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
poniedziałek, 30 września 2024 00:18
Reklama KD Market
Reklama

Zrujnowane życie

W roku 1978 doszło w Chicago do procesu, który przez pewien czas był prawdziwą sensacją, a doniesienia o nim gościły na pierwszych stronach wielu amerykańskich gazet. Bohaterem tych wydarzeń był polski imigrant Frank Walus, który w roku 1963 wyemigrował do USA, a siedem lat później uzyskał amerykańskie obywatelstwo. Aż do emerytury pracował w fabryce silników samochodowych koncernu General Motors...

Walus wiódł do roku 1977 zupełnie normalne życie. Kupił dom w południowo-zachodniej części Chicago, gdzie zamieszkał wraz z żoną Celiną, a później również z dziećmi. Wszystko to jednak skończyło się z chwilą, gdy pewnego dnia przed jego domem zjawili się dwaj agenci INS, którzy wręczyli mu pakiet dokumentów. Wynikało z nich, że Frank zostanie postawiony przed sądem, który może mu odebrać obywatelstwo z powodu podejrzenia o to, iż jego podanie o naturalizację oparte było o fałszywe zeznania. Dano mu 60 dni na udowodnienie, iż było inaczej.

Skomplikowana biografia

Waluś (a potem Walus) urodził się 22 lipca 1922 roku w Hof-Wendorf na wyspie Rugii na pruskim Pomorzu. Jego rodzice, polscy robotnicy rolni, pracowali w wielkim gospodarstwie, należącym do starej rodziny junkierskiej. Matka pochodziła ze wsi Fanisławice koło Kielc, a ojciec z okolic Żywca. Gdy senior rodziny zmarł z powodu wypadku w pracy, rodzinę z dziećmi deportowano do Polski w 1932 roku. Matka wróciła do Kielc, gdyż stamtąd pochodziła.

O przedwojennym życiu Walusiów niewiele wiadomo. Kiedy Niemcy przejęli kontrolę nad Polską, 17-letni wówczas Franciszek został wywieziony na przymusowe roboty do Niemiec, a konkretnie do Bawarii.

Niemieccy bauerzy, u których pracował, na ogół go lubili, ponieważ był posłuszny i nie unikał pracy, ale był chuderlawy, słabowity i na swój wiek bardzo mały, przez co nie nadawał się do niektórych prac na roli. W związku z tym przekazywano go z jednego gospodarstwa do drugiego i tak dotrwał do końca wojny. Po wojnie był początkowo zatrudniony w amerykańskich kompaniach wartowniczych na terenach okupowanych. Do Polski wrócił jesienią 1948 roku za namową matki. Gdy wyjechał do Stanów Zjednoczonych i znalazł zatrudnienie w General Motors, uważano go za sumiennego pracownika. Był powszechnie lubiany i zaczął działać w chicagowskich strukturach Partii Demokratycznej.

To jest jego oficjalny życiorys. Jednak świat Walusa kompletnie się zawalił 26 stycznia 1977 roku, gdy agenci INS wręczyli mu pozew sądowy na rozprawę mającą na celu odebranie mu obywatelstwa amerykańskiego. Wkrótce potem przed jego domem znaleźli się reporterzy prasy, telewizji i radia, usłużnie poinformowani przez władze, że w Chicago znaleziono nazistowskiego ludobójcę. Wszyscy chcieli zobaczyć, jak wygląda monstrum w ludzkiej formie – potwór, szatan, jeden z najokrutniejszych zbrodniarzy wojennych, który osobiście, w obecności świadków, mordował ludzi jako funkcjonariusz Gestapo.

„Świadkowie”

Problemy Franka pojawiły się z chwilą, gdy w roku 1973 wyrzucił on ze swojego domu najemnego lokatora, Mariana Lipowskiego, z którym pokłócił się o jakieś sprawy finansowe. Lipowski był bardzo pobożnym człowiekiem. Chodził do kościoła i spowiadał się co niedzielę, a czasami leżał krzyżem przy bocznym ołtarzu. Jednak później okazało się, że tak naprawdę nazywał się Michał Alper i był polskim Żydem, który po śmierci rodziców w czasie okupacji wychowywany był w katolickiej rodzinie. Jego pochodzenie etniczne nie ma w całej tej historii większego znaczenia. Natomiast ma znaczenie to, iż Alper udał się do organizacji żydowskich w Chicago i tam złożył oskarżenie, zgodnie z którym Walus opowiadał mu rzekomo o tym, jak mordował Żydów w Kielcach i Częstochowie.

Chicagowskie organizacje nie próbowały same do końca dociec prawdy, ale powiadomiły o tym wszystkim Simona Wiesenthala, słynnego tropiciela zbrodniarzy hitlerowskich, który nie zasypiał gruszek w popiele. Już w grudniu 1974 roku powiadomił on rząd Izraela i władze amerykańskie o wykryciu zbrodniarza wojennego w Chicago. Pod koniec 1976 roku izraelski rząd przekazał gazecie Chicago Daily News listę 89 osób podejrzanych o zbrodnie wojenne. Na liście tej znajdował się Walus. Od tego momentu gazeta zaczęła publikować serię sensacyjnych artykułów, a tytuł jednego z nich brzmiał „Czy nazistowski morderca Żydów mieszka na zachodzie miasta?”.

W ten sposób zapoczątkowane zostało tropienie świadków domniemanych zbrodni. Było to całkowicie zgodne z nastrojami w Stanach Zjednoczonych. Ówczesna demokratyczna kongresmenka Elizabeth Holtzman już w roku 1974 wszczęła kampanię na rzecz tropienia nazistów w USA. Nalegała, by Departament Sprawiedliwości stworzył specjalną komisją mającą się tym zająć. Tymczasem policja w Izraelu opublikowała komunikat, w którym apelowała do wszystkich o zgłaszanie się z wszelkimi informacjami na temat Walusa.

Zgłosiły się 44 osoby, z których 8 na podstawie kiepskiej fotografii z 1959 roku rozpoznało Franka jako członka Gestapo, mordującego ludzi w Kielcach i Częstochowie. Na tej podstawie prokurator federalny w Chicago złożył w sądzie pozew o odebranie Frankowi obywatelstwa amerykańskiego i jego deportację do Polski. Wiesenthal twierdził później, że już znacznie wcześniej posiadał z innego źródła informacje obciążające Walusa, ale nigdy tego źródła nie wyjawił.

W obliczu zbliżającego się procesu do Chicago sprowadzono z Izraela wspomnianą ósemkę świadków. Tymczasem Walus zaangażował adwokata Roberta Korenkiewicza jako swojego głównego obrońcę. Człowiek ten nie był bynajmniej przekonany o tym, iż jego klient był niewinny, ale postanowił sprawę wyjaśnić, tak by mieć spokojne sumienie.

Sędzia Hoffman

Walus miał pecha, gdyż do jego rozprawy wyznaczono 83-letniego sędziego Juliusa Hoffmana, który wcześniej niechlubnie wsławił się procesem tzw. Siódemki z Chicago. Hoffman był przez swoich kolegów powszechnie uważany za lekko niezrównoważonego, a znany był głównie z tego, że często deklarował czyjąś winę lub niewinność, zanim jeszcze procedura sądowa dobiegała końca. Miał też zwyczaj niedopuszczania do głosu prawników, z którymi się nie zgadzał lub których nie lubił.

W przypadku Walusa proces miał charakter cywilny, gdyż nie chodziło w nim o ludobójstwo, a jedynie o odebranie podsądnemu amerykańskiego obywatelstwa. Oznaczało to niestety, iż w obradach nie uczestniczyli przysięgli, a ostateczny wyrok leżał w wyłącznej gestii sędziego. Hoffman od samego początku zdradzał wyraźną niechęć do Korenkiewicza i czasami nie pozwalał mu na zadawanie pytań świadkom strony skarżącej. W połowie procesu nagle stwierdził, iż był przekonany o tym, że Walus dopuścił się zbrodni wojennych.

INS w zasadzie nie zaprezentował żadnych konkretnych dowodów winy podsądnego. Opierał się wyłącznie na zeznaniach rzekomych świadków, których identyfikacja Walusa jako hitlerowskiego zbrodniarza była dość chwiejna. Jeden z tych świadków stwierdził, że domniemanym ludobójcą był Fritz Wulecki, choć nazwiska tego Frank nigdy nie używał ani też nie istnieje ono w żadnych dokumentach. Ponadto świadkowie nie mieli jednoznacznej opinii co do wyglądu podejrzanego. Niektórzy twierdzili, że był to człowiek bardzo wysoki, a inni uważali, iż ich prześladowca był niskim grubasem.

Z kolei Korenkiewicz argumentował, że Frank w ogóle nie był w Polsce w czasie wojny, gdyż pracował w Bawarii. Walus nie mógł być członkiem Gestapo z dwóch powodów: był zbyt niski i cherlawy, a ponadto był Polakiem, co go automatycznie dyskwalifikowało. Korenkiewicz wskazywał również na fakt, iż w niemieckich archiwach istniały dokumenty potwierdzające, że niemieccy gospodarze rolni płacili w latach 1941-45 za jego ubezpieczenie zdrowotne. Przytoczył też zeznania kieleckiego proboszcza Franciszka Tomczyka, który znał podsądnego już w marcu 1940 roku i twierdził, że Frank nigdy nie zdradzał żadnych sympatii profaszystowskich. Ponadto – jak mówił – gdyby Walus był niemieckim informatorem lub członkiem Gestapo, zostałby zapewne tuż po wojnie zgładzony.

Proces trwał 17 dni, przy ogromnym zainteresowaniu ze strony mediów. Ostatecznie sędzia Hoffman odrzucił wszystkie argumenty obrony i uznał, że Walusa należy pozbawić amerykańskiego obywatelstwa. Jednak Korenkiewicz nie ustąpił. Pojechał do Niemiec, gdzie przez kilka tygodni rozmawiał z ludźmi, którzy znali Walusa w czasie wojny i mogli zaświadczyć, iż pracował on dla nich, a zatem nie był w Polsce. Na tej podstawie Korenkiewicz zwrócił się do sędziego Hoffmana o powtórzenie procesu, ale spotkał się z odmową.

Jednocześnie amerykańska organizacja o nazwie Organization of Special Investigations (OSI), której celem było tropienie hitlerowskich zbrodniarzy, przez 9 miesięcy badała archiwa niemieckie, polskie oraz izraelskie, by ostatecznie przyznać, że nie było żadnych dowodów na to, iż Walus w czasie wojny popełnił jakiekolwiek przestępstwa lub by był niemieckim kolaborantem. W związku z tym w roku 1979 sprawa polskiego imigranta znalazła się na wokandzie okręgowego sądu apelacyjnego, który uchylił decyzję Hoffmana i zarządził nowy proces. Znalazł się też nowy adwokat, Charles Nixon, który odkrył stosy nowych dokumentów, m.in. zeznania jeńca wojennego, który pracował w Niemczech w tej samej wsi i u tego samego gospodarza co Walus.

W obliczu tych faktów amerykańskie władze stwierdziły, że ponowne sądzenie Franka nie miałoby sensu. Tylko Simon Wiesenthal i władze Izraela nalegały, by mimo wszystko jeszcze raz Walusa osądzić. Sprawa toczyła się przez cztery lata i w jej wyniku Frank obłożnie zachorował – przeszedł pięć zawałów serca – oraz zbankrutował, wydając ostatni grosz na obronę. Natomiast Lipowski zmienił nazwisko i przepadł bez wieści. Do dziś nie wiadomo, co się z nim stało.

Rachunek sumienia

Frank Walus wydał nieco ponad 60 tysięcy dolarów na swoją obronę. Później przyznano mu odszkodowanie w wysokości 34 tysięcy, co jednak niewiele pomogło. Musiał sprzedać dom i przez resztę życia mieszkał u swoich dzieci. Zmarł w 1994 roku.

W czasie procesu był obiektem nieustannych drwin i gróźb ze strony mediów. Podobno został nawet raz fizycznie zaatakowany. Niektórzy z jego sąsiadów twierdzili, że w oskarżeniach przeciw niemu „coś było”. Jego życie zostało kompletnie zrujnowane. Po pewnym czasie francuski jeniec wojenny Andre Bosserdet wyjawił, że znał Walusa w latach 1941-42 i że przebywał on wtedy w Niemczech. Jednak niczego to nie zmieniło. Korenkiewicz został zapytany kilka lat po procesie, czy wierzył w niewinność swojego klienta. – To nie ma znaczenia – odparł – bo obrońcy nigdy do końca nie wiedzą, kogo bronią.

Dziś dominuje opinia, że w całej tej sprawie nie chodziło bynajmniej o Walusa ani nawet o jego domniemane zbrodnie. W tamtych czasach Ameryka chciała po prostu w jakiś sposób postawić hitlerowskie Niemcy przed sądem, by dokonać ostatecznego rozrachunku. Frank Walus był do tych rozliczeń bardzo wygodnym pretekstem, choć jego proces nie zakończył się po myśli skarżących. To, jakoby był członkiem Gestapo, było od samego początku niezwykle mało prawdopodobne.

Andrzej Heyduk


Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama