Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
piątek, 15 listopada 2024 15:41
Reklama KD Market

Dzielnicowa dyktatura

Niektórzy ludzie w USA, łącznie ze mną, mieszkają pod rządami totalitarnymi, które jednak mają charakter wyłącznie dzielnicowy. Chodzi o to, że w licznych subdivisions, czyli osiedlach domów jednorodzinnych, istnieją tzw. neighborhood associations. Są to ciała finansowane są z rocznych składek mieszkańców, których głównym zadaniem jest rzekomo dbanie o estetyczny wygląd okolicy, naprawianie drobnych usterek, wycinanie i usuwanie martwych drzew, etc. Członkowie tych totalitarnych formacji odbywają posiedzenia, w czasie których o czymś tam ględzą, ale większości mieszkańców w ogóle to nie interesuje.

Organizacje te nie mogą wprawdzie nikogo aresztować lub prześladować, ale są w stanie dawać się mocno we znaki. Jeśli ktoś nie kosi trawy, tak by była odpowiednio krótka, dostanie ostrzeżenie, a potem mandat. Bez wcześniejszego pozwolenia dzielnicowej władzy nie mogę pomalować drzwi wejściowych na różowo, ogrodzić podwórka płotem lub ustawić przed domem jakiejś figurki lub znaku. W mojej okolicy w ubiegłym roku wprowadzono zakaz prezentowania na trawnikach reklam politycznych w czasie wyborów. To akurat jest jednym z nielicznych dobrych pomysłów, gdyż wcześniej reklam tych była niezliczona ilość i skutecznie identyfikowały one preferencje ideologiczne mieszkańców, co teoretycznie mogło być niebezpieczne.

W celu uzyskania zgody na cokolwiek – wymianę dachu, budowę altanki, ustawienie budy dla psa – trzeba wypełnić dokument o nazwie Architectural Request, który jest równie skomplikowany jak podanie o uzyskanie pożyczki w banku. Następnie dokument ten jest „przedmiotem dyskusji” dyktatorów, którzy wydają ostateczną decyzję, od której można się wprawdzie odwołać, ale ma to zwykle taki sam skutek jak odwołanie się od decyzji wydanej przez Stalina.

Jedna z moich sąsiadek przez ponad pół roku toczyła heroiczną walkę z dzielnicowym politbiurem o wydanie zgody na ogrodzenie jej podwórka płotem. Wojnę ostatecznie wygrała, ale losy boju ważyły się do ostatniej chwili. Natomiast mój sąsiad chciał dostać zgodę na budowę basenu za domem i poniósł sromotną klęskę w starciu z dyrektoriatem, który zdecydowanie i nieodwracalnie odmówił, argumentując, że nikt inny w okolicy nie posiada basenu.

W praktyce jest często tak, że ludzie budują coś cichaczem, a potem udają, że nie wiedzieli, iż tak nie można. Polityka ta stawia wprawdzie dyktaturę przed faktem dokonanym, jednak takie zabiegi nie zawsze się udają. Sztandarowym przykładem może być heca, jaka wydarzyła się w dzielnicy San Francisco o nazwie Hillsborough. Mieszka tam niejaka pani Florence Fang, miłośniczka serialu animowanego pt. Flintstones, którego bohaterami są Fred Flintstone i Barney Rubble. Serial powstał w latach 60. i był przez pewien czas niezwykle popularny. Przenosi on widza do stylizowanej epoki kamienia łupanego, w której jaskiniowcy mieszkają w domach i dzielnicach bardzo przypominających współczesne czasy. Jeżdżą „samochodami” bez silników, obcują na co dzień z dinozaurami, etc.

Pani Fang postanowiła swój dom i przyległości ucharakteryzować w taki sposób, by wszystko to przypominało scenografię serialu. W związku z tym porozmieszczała na trawniku różne rzeźby, pomniki prehistorycznych zwierząt i inne przedmioty, a zewnętrzny wystrój samego domu zmieniła tak, że Fred i Barney czuliby się jak u siebie. No i tu jest dinozaur pogrzebany. Lokalna władza, postawiona w obliczu tych epokowych zmian, zażądała usunięcia wszystkich ozdóbek i powrotu domu do pierwotnego wyglądu. Lokatorkę poinformowano też, że wszelkie zmiany tego rodzaju wymagają uzyskania wcześniej pozwolenia. A ponieważ Fang odmówiła podporządkowania się tym rozkazom, została podana do sądu.

W czasie procesu reprezentujący oskarżycieli Mark Hudak argumentował, że „nasze miasto szczyci się wiejskim, lesistym charakterem”, do którego Flinstone i spółka pasują jak pięść do nosa. Jednak dzielna oskarżona nie tylko się nie poddała, ale złożyła kontr-pozew. W wyniku różnych zakulisowych przepychanek ostatecznie uzgodniono, że Fang wycofa swoją sprawę z sądu, w zamian za co nie zostanie zmuszona do usuwania swoich przydomowych zmian, ale musi wystąpić post factum o odpowiednie zezwolenia. A zatem wygrała, a rozgłos nadany całej sprawie spowoduje zapewne, że jej dom stanie się na jakiś czas lokalną atrakcją turystyczną. Wynika z tego, że czasami zwycięstwo z dzielnicową dyktaturą jest możliwe, choć nie zdarza się to zbyt często.

Niezapomniany Bohdan Smoleń w swoim monologu pt. „Aaa tam, cicho być” chwalił się tym, że na podwórku buduje sobie pershinga i że jak go odpali, to się najwyżej o jedno biurko pomyli. Budzi to u mnie tęsknotę za lokalną wolnością, gdyż ja na moim podwórku nawet atrapy pershinga nie mogę sobie zbudować, nie mówiąc już o prawdziwym pocisku. Zaraz by ktoś przyleciał z ostrzeżeniem, że przydomowe zbrojenia wymagają zezwolenia nie tylko neighborhood association, ale również Pentagonu. Poza tym mogłoby się okazać, że pershing ma niewłaściwy, rażący kolor.

Raz, z czystej sadomasochistycznej ciekawości, poszedłem na zebranie dyrektoriatu, ponieważ prócz zarządu wstęp ma każdy mieszkaniec, choć niemal nikt nigdy się nie pojawia. Przez dwie godziny byłem świadkiem festiwalu pustosłowia i samouwielbienia, jakiego z pewnością nie powstydziłby się towarzysz Wiesław. Niczego konkretnego oczywiście nie uzgodniono, czego się spodziewałem. Tak czy inaczej, władza czuwa i działa, przynajmniej w jej własnym mniemaniu. Szczerze mówiąc, nawet się nieco zdziwiłem, że nie uchwalono nowego, niezwykle ambitnego planu 5-letniego. Może następnym razem.

Andrzej Heyduk

Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama