Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
poniedziałek, 30 września 2024 02:23
Reklama KD Market
Reklama

Porwany w Moskwie

Juraś Ziankowicz, prawnik białoruskiego pochodzenia, przed laty uzyskał obywatelstwo USA na mocy przyznanego mu azylu politycznego. W przeszłości był opozycjonistą, który działał przeciw rządom prezydenta Białorusi, Aleksandra Łukaszenki. W kwietniu tego roku przebywał w Moskwie, gdzie umówił się ze swoim znajomym na lunch w restauracji. Kilkanaście godzin później znalazł się w celi białoruskiego więzienia...

Zabić prezydenta?

Jak wynika z wypowiedzi żony Ziankowicza, Aleny Dzenisavets, przed restauracją w hotelu Nordic Rooms na mężczyznę czekało czterech osobników, którzy zarzucili mu na głowę kaptur i wepchnęli do samochodu. Następnie kolumna trzech pojazdów udała się w kierunku Białorusi, by po kilkunastu godzinach dotrzeć do Mińska, gdzie Ziankowicz został umieszczony w areszcie. Wszystko to wyszło na jaw dopiero po trzech miesiącach po porwaniu. Dopiero wtedy białoruski sąd przydzielił aresztowanemu prawnika, który nawiązał kontakt z Aleną. Nie ma jednak żadnego bezpośredniego kontaktu między małżonkami.

Do aresztu trafił też mężczyzna, z którym Ziankowicz spotkał się na tym nieszczęsnym lunchu. Aleksandr Fiaduta został zatrzymany w tym samym czasie i również przewieziony do Mińska. To były rzecznik Aleksandra Łukaszenki, który poróżnił się z nim w 1994 roku i przeszedł do opozycji. Oprócz niego w areszcie przebywa jeszcze Olga Golubowicz, była pracownica kancelarii Ziankowicza.

Sprawa ta jest bulwersująca z wielu powodów, ale najbardziej niepokojące jest to, iż porwanie kogoś w Moskwie i przewiezienie do innego kraju z pewnością nie byłoby możliwe bez zgody Kremla. Ziankowicz posiada wprawdzie podwójne obywatelstwo, a zatem jest zarówno Białorusinem, jak i Amerykaninem, ale sam fakt uprowadzenia obcokrajowca w Rosji bez żadnego powodu jest szokujący.

Powód oczywiście się znalazł, ale wyłącznie w mniemaniu Łukaszenki. Sześć dni po porwaniu białoruski prezydent powiedział dziennikarzom o spisku, mającym na celu uśmiercenie go i porwanie jego dzieci w ramach puczu. Łukaszenka podkreślił, że za tym planem stały rzekomo zagraniczne siły, m.in. CIA i FBI. Mówił też o agentach przybyłych z zagranicy i wymienił Ziankowicza. Białoruska telewizja nadała następnie film dokumentalny pod tytułem Zabić prezydenta.

W programie znalazły się nagrania Ziankowicza jeszcze z 2020 roku – jedno datowane na dwa tygodnie przed wyborami prezydenckimi, od których rozpoczęły się gwałtowne protesty na Białorusi. Żona prawnika zapewnia jednak, że przebywali wtedy w Mińsku tylko po to, by odwiedzić rodzinę i sfinalizować zakup domu na lato. Wydaje się też, co szybko zauważyli reporterzy, że to, co mówi w filmie Ziankowicz, zostało odpowiednio spreparowane.

Konstantin Byczek, szef jednego z departamentów białoruskiej bezpieki, oznajmił, że Ziankowicz przyznał się do winy i że zdecydował się na współpracę z władzami. Trudno jednak traktować te rewelacje poważnie, bo nawet jeśli aresztowany do czegoś się przyznał, jest to wynik przemocy, gróźb, a być może nawet tortur. Alena utrzymuje, że zarzuty wobec jej męża są niedorzeczne. Zapewniała, że jeśli się do czegokolwiek przyznał, to tylko po to, by ocalić swoje życie. Natomiast ambasada USA w Mińsku przyznaje, że obecnie jest bezsilna i nie może skontaktować się szybko z porwanym, ponieważ ma on podwójne obywatelstwo.

Za zgodą Kremla

Niejako przy okazji Byczek przyznał, że białoruskie władze wystąpiły do Kremla z wnioskiem o wydanie pozwolenia na zatrzymanie Ziankowicza w Moskwie i przewiezienie go do Mińska. Wkrótce potem rosyjska FSB (dawniej KGB) dodała, że porwanie było wspólną, rosyjsko-białoruską operacją, która została przeprowadzona „zgodnie ze wszystkimi wymogami prawa”. Innymi słowy, prezydent Putin na to wszystko pozwolił, mimo że jego relacje z białoruskim przywódcą nie zawsze są zbyt dobre.

W miarę oczywiste jest to, iż opowieści Łukaszenki o domniemanym zamachu na jego osobę są wyssane z palca. Białoruski prezydent twierdzi, że „grupa amerykańskich agentów”, łącznie z Ziankowiczem, przybyła do Mińska, by zorganizować pucz. Jednak amerykański Departament Stanu nazwał te wynurzenia bzdurnymi i zaprzeczył, by jakiekolwiek amerykańskie agencje zaangażowane były w aktywne działania przeciw białoruskim władzom. Nie ma też żadnych powodów, by sądzić, że Ziankowicz działał w jakiejś tajnej grupie lub że próbował werbować na Białorusi współpracowników.

Co znamienne, Władimir Putin poparł spiskowe teorie Łukaszenki i w swoim dorocznym oficjalnym wystąpieniu powiedział: – Nawet tak rażące wydarzenia nie zostały potępione przez tzw. Zachód. Nikt niczego nie widzi. Wszyscy udają, że nic się nie stało. Natomiast rosyjski minister spraw zagranicznych, Siergiej Ławrow, stwierdził, że trudno jest zaakceptować fakt, iż amerykańskie służby wywiadowcze nie są świadome „akcji zakrojonej na tak dużą skalę”. Podobno Putin wspomniał o domniemanym zamachu na Łukaszenkę w rozmowie telefonicznej z prezydentem Bidenem, która odbyła się 13 kwietnia. Nie wiadomo, czy jest to prawda, a jeśli tak, to przebieg tej rozmowy z pewnością pozostanie nieznany.

Pewne jest to, że Ziankowicz zostanie postawiony przed sądem, choć żadnych terminów nikt nie zna. A ponieważ zostanie zapewne oskarżony o próbę zorganizowania zamachu na prezydenta, grozi mu teoretycznie nawet kara śmierci. Nie ma on dostępu do żadnych niezależnych prawników, a białoruski wymiar sprawiedliwości jest całkowicie podporządkowany władzom. W związku z tym stoi w zasadzie na straconej pozycji, ponieważ amerykańskie władze nie są mu w stanie w żaden konkretny sposób pomóc. Jedyną dla niego szansą jest jakaś wymiana agentów, o czym jednak na razie nie ma mowy.

Krzysztof M. Kucharski


Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama