Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
poniedziałek, 30 września 2024 02:20
Reklama KD Market
Reklama

Zbiorowy mord w dżungli

W listopadzie 1978 roku świat obiegły dramatyczne zdjęcia, które pokazywały setki leżących na trawie martwych ludzi – mężczyzn, kobiet, dzieci. Byli to wyznawcy sekty Świątynia Ludu. Bezwzględny przywódca sekty, Jim Jones, namówił ich na wyjazd do Gujany. Nagłówki nad fotografiami najczęściej wieściły, że dokumentują one największe zbiorowe samobójstwo w historii. Ale to nie było samobójstwo...

Dobry człowiek i sekta

Jim Jones urodził się w 1931 roku w Lynn w stanie Indiana. Nie ukończył żadnej szkoły. Ale był niezwykle inteligentnym i – jak podkreślali jego znajomi z Lynn – dobrym człowiekiem. Kiedy miał dwadzieścia kilka lat, utworzył w Indianapolis kilkudziesięcioosobową grupę, którą nazwał Świątynia Ludu. Pomagał ludziom radzić sobie z różnymi nałogami, dzieci umieszczał w szkołach, biednych wspomagał pieniędzmi.

Świątynia Ludu rozrastała się. Jim Jones stawał się popularny. Udzielał wielu wywiadów. Na działalność charytatywną dostawał coraz więcej pieniędzy, od osób prywatnych i różnych instytucji. Jones tak umiejętnie obracał pieniędzmi, że Świątynia Ludu stała się bogatym kościołem.

Jest charakterystyczne, że samozwańczy prorocy, mesjasze, przywódcy sekt różnego autoramentu wykazują często duże zdolności do pomnażania pieniędzy. Po niespełna dziesięciu latach działalności w Indianapolis, Jim Jones przeniósł się ze Świątynią Ludu do Kalifornii. Tam Świątynia Ludu i sam Jones zyskali ogromną popularność. Grupa wyznawców Jonesa liczyła już 30 tysięcy ludzi. Wielebny Jones dysponował 30 milionami dolarów.

Świątynia Ludu już nie była prowincjonalną grupą religijną, jakich wiele w całej Ameryce. Jim Jones stał się osobą uwielbianą przez tysiące, zwłaszcza Afroamerykanów. Liczono się z jego głosem i zabiegano o jego towarzystwo. Starający się o fotel wiceprezydenta USA Walter Mondale zaprosił Jonesa na pokład swojego samolotu. Przywódca stale rozrastającej się sekty odwiedzał gubernatora Kalifornii i innych polityków.

Jones jadł obiad w Stanford Court Hotel z żoną późniejszego prezydenta Cartera. Kandydatowi na burmistrza San Francisco pomógł wygrać wybory w tym mieście. Za to został przewodniczącym ważnej komisji mieszkaniowej w Radzie Miejskiej San Francisco. Nie przypadkiem Jones został uznany przez magazyn Time za jednego ze 100 najbardziej wpływowych ludzi w Ameryce. To był szczyt popularności Jima Jonesa.

Surowy Mesjasz

Świątynia Ludu, choć uchodziła za kościół, była typową sektą. Jones miał dwa oblicza. Jedno na użytek publiczny. Drugie dla swoich wyznawców. Był człowiekiem o skomplikowanej osobowości. Dziennikarz śledczy i autor książki Co się stało w Jonestown, Jeff Guinn, tak charakteryzował Jonesa:

„W jego głowie od początku działo się tak wiele rzeczy, że w każdej z nich możemy się doszukiwać przyczyny późniejszej tragedii. Jim Jones na przykład szczerze wierzył w sprawiedliwość społeczną i świat wolny od rasizmu. Piękne ideały. Ale równocześnie od pewnego momentu zdawał się wierzyć, że jest bogiem i że może te ideały wcielać w życie swoimi nadzwyczajnymi mocami”.

Jones obiecywał swoim wyznawcom, w większości Afroamerykanom, że stworzy tak doskonały przykład harmonijnej współpracy między ludźmi różnych ras, że reszta ludzkości podąży za tym wzorcem i rasizm samoistnie zniknie. W przeciwieństwie do innych demagogów i przywódców sekt, którzy odwoływali się do najgorszych instynktów w ludziach, Jones odwoływał się do ich najlepszych uczuć. Tym przyciągał ludzi do siebie.

Ale w samej Świątyni Ludu już nie było tak pięknie. Jones zaczął uważać się za Mesjasza. Wybrał dwunastu wyznawców na swoich uczniów – pomocników. Każdy wstępujący do Świątyni Ludu oddawał swój majątek do wspólnego podziału. Pieniędzmi dysponował Jones. Członkowie Świątyni byli poddawani ciągłej inwigilacji i nieustannemu praniu mózgów. Co więcej, Jones wykorzystywał ludzi do niewolniczej pracy. Za nieposłuszeństwo nakazywał składać publicznie samokrytyki. Nie wzbraniał się także przed wymierzaniem kary chłosty. W tym czasie Jim Jones już był uzależniony od amfetaminy.

Cisza przed burzą

Wreszcie ponura prawda o Świątyni Ludu i jej charyzmatycznym przywódcy zaczęła przedostawać się na zewnątrz. Dziennikarze dotarli do niektórych zbuntowanych wyznawców rzekomego Mesjasza, którym otworzyły się oczy. Ale żadna z gazet nie śmiała rzucić oskarżenia pod adresem wielebnego Jima Jonesa, który miał wielu wpływowych przyjaciół na wysokich stołkach. Poza tym prawnicy Jonesa grozili redakcjom wielomilionowymi pozwami.

Media miały powody do obaw. Proces z organizacją religijną mógł okazać się bardzo kosztowny a także ryzykowny. Poruszanie takich tematów przeważnie się nie opłaca, zwłaszcza na krótką metę. A nie ma żadnej gwarancji, że ewentualny rozgłos wynikający z procesu wpłynie na większą sprzedaż gazety i ewentualne koszty pozwu zwrócą się wydawcy.

Amerykański dziennikarz Marshall Kilduff zebrał porażający materiał opisujący od środka Świątynię Ludu. Na publikację swojego artykułu, popartego niezbitymi dowodami na przestępstwa popełnione przez Jima Jonesa, czekał aż rok. Dopiero w sierpniu 1977 roku zdecydował się to opublikować New West Magazine.

Wielka ucieczka

Dzięki swoim kontaktom wielebny Jones dowiedział się o doskonale udokumentowanym materiale zgromadzonym przez Kilduffa. Zdawał sobie sprawę, że wcześniej czy później niewygodna prawda o Świątyni Ludu, i o nim samym, przedostanie się do opinii publicznej. Wtedy będzie stracony w jej oczach, a kto wie, czy nie znajdzie się w więzieniu. Dlatego już wcześniej przygotowywał się do opuszczenia Ameryki.

Po okazyjnej cenie kupił kawałek dżungli w Gujanie, żeby tam zamieszkać ze swoimi wyznawcami i założyć plantację. Najpierw do Gujany wyjechało ponad tysiąc członków Świątyni Ludu. Jones podążył za nimi. Opuścił San Francisco dosłownie na sześć godzin przed ukazaniem się w New West Magazine kompromitującego go artykułu.

W Stanach Zjednoczonych wybuchł wielki skandal. Sympatycy Jonesa w jednej chwili odwrócili się od niego. Sam fakt, że rzekomy Mesjasz uciekł, jeszcze dodatkowo potwierdzał, że nie ma czystego sumienia.

Głód i tortury w Jonestown

Osadę w Gujanie – w północno-wschodniej części Ameryki Południowej – Jim Jones nazwał Jonestown. Rośnie tam gęsta dżungla, w której występuje największe skupisko jadowitych gadów na świecie. Jedyny sposób, żeby się tam dostać, to wynajęcie samolotu takiego typu, który ma możliwość lądowania na nieutwardzonej ziemi, na polu wykarczowanym w dżungli. Ale kiedy Jones tam przybył, nie było nawet tego. Pierwsi osadnicy przybyli łodzią i maszerowali przez dżunglę.

Wyznawcy Jonesa, którzy znaleźli się w Gujanie, pochodzili głównie z wielkomiejskich slumsów. Nigdy w życiu nie mieli nawet własnego trawnika do koszenia. Tymczasem mieli tu stworzyć samowystarczalną rolniczą wspólnotę na własnoręcznie wykarczowanym kawałku dżungli. Rdzenni mieszkańcy Gujany do dziś nie potrafią tego zrobić.

W Jonestown zaczął się zwyczajny głód i niedostatek. Dostawy jedzenia ze Stanów Zjednoczonych – samolotem na polowe lotnisko – trafiały w największej części do Jonesa i najbliższych mu ludzi, strażników plantacji. To, co miało być rajem, przemieniło się w koszmarny obóz pracy. Za nieposłuszeństwo torturowano wyznawców, poddawano elektrowstrząsom. Dotyczyło to także dzieci, które karano, jeśli nie powitały wielebnego nakazaną formułką: „Dzień dobry, ojcze, jaka radość widzieć ciebie”.

Zabójstwo kongresmena

Artykuł Kilduffa, a także doniesienia innych dziennikarzy o prawdziwym obliczu Jima Jonesa, wzbudziły niepokój władz. Do kongresmena Leo Ryana w San Francisco zaczęli zgłaszać się ludzie, którzy uciekli ze Świątyni Ludu. Opowiadali, jak było naprawdę we wspólnocie. Coraz bardziej niepokoili się o członków swoich rodzin, którzy wyjechali do Gujany. Jakimś sposobem dowiedzieli się, jak tam wygląda ich życie.

Leo Ryan, jako demokratyczny kongresmen znany z zaangażowania w sprawy społeczne, nie mógł pozostać obojętny i postanowił zbadać sprawę na miejscu. W listopadzie 1978 roku wylądował na polowym lotnisku w Port Kaituna. Towarzyszyli mu asystenci, reporterzy i adwokaci. W sumie dziesięć osób. Osada Jonestown położona była pięć kilometrów od polowego lotniska.

Jones grzecznie ich przywitał, zapewniając, że mają pełną swobodę działania. Mogą rozmawiać z kim chcą i pytać o cokolwiek. Więc rozmawiali i pytali. I byli coraz bardziej zdziwieni, bowiem mieszkańcy Jonestown zapewniali ich o swoim szczęściu i poczuciu spełnienia w nowym miejscu życia.

Dopiero wieczorem wszystko zupełnie się zmieniło. Ukradkiem i z widocznym lękiem w oczach do kongresmena Ryana podchodzili ludzie, błagając, by ich stąd zabrał. To było dramatyczne wołanie o pomoc. Następnego dnia, podczas rozmowy z Jonesem, która miała zostać wyemitowana przez stację NBC, reporterzy zaczęli zadawać niewygodne pytania. Czy rzekomy Mesjasz zabierał ludziom pieniądze? Czy Jonestown otoczone było uzbrojonymi po zęby strażnikami? Czy nieposłuszne dzieci rażono elektrowstrząsami? Czy Jones znęca się fizycznie i psychicznie nad członkami Świątyni Ludu? Czy sam wielebny wymagał seksualnej uległości od kobiet ze wspólnoty?

Te pytania wyprowadziły z równowagi Jonesa. Nakazał przybyszom, by natychmiast wynosili się z plantacji. Już sama ewakuacja z Jonestown przebiegała w niezwykle nerwowej atmosferze. Jednak prawdziwy dramat rozegrał się na lotnisku. Zaledwie kilka osób zdążyło wsiąść do samolotu, gdy na pas startowy wjechał traktor z przyczepą. Na przyczepie siedziała grupa uzbrojonych mężczyzn. Bez ostrzeżenia otworzyli ogień z broni maszynowej. Kongresmen Ryan i trzej reporterzy zginęli na miejscu. Pozostali zostali ciężko ranni.

Masowa egzekucja

Jeff Guinn był pierwszym dziennikarzem, który ostatecznie stwierdził, że to, co miało miejsce w Gujanie po zastrzeleniu kongresmena Ryana, nie było zbiorowym samobójstwem, lecz zbiorowym zabójstwem. Jako jeden z nielicznych dotarł do zgliszczy pozostałych po Jonestown i rozmawiał z garstką ocalałych członków Świątyni Ludu. Na tej podstawie zrekonstruował przebieg wydarzeń ostatniego dnia w osadzie.

W jednym z wywiadów, udzielanych mediom w Stanach Zjednoczonych, Guinn opowiadał:

„Przed chwilą z rozkazu Jima Jonesa zamordowano amerykańskiego kongresmena Leo Ryana, który przyjechał do tego ośrodka ze źle przygotowaną misją ratunkową. Mieszkańcy Jonestown wiedzą więc, że Jones nie powstrzyma się przed niczym. Słyszą od swojego przywódcy, że za chwilę przybędzie tu armia amerykańska, żeby pomścić kongresmena, i wszystkich pozabija. Wszyscy w Jonestown i tak są już skazani na śmierć, mogą tylko wybrać, jak odejdą.

Jim Jones obiecał, że poda im wspaniały napój, który zabija bezboleśnie, po prostu usną i nie będą cierpieć. Tutaj też wszystkich okłamał. Śmierć od cyjanku nie jest bezbolesna. Ofiara się dusi i rozpaczliwie próbuje złapać oddech, ale krew już nie potrafi rozprowadzać tlenu po organizmie.

Wyznawcy są wyczerpani, przerażeni, spanikowani. Otaczają ich uzbrojeni strażnicy. Część ludzi mimo to odmawia wypicia trucizny. Strażnicy ich obezwładniają i wstrzykują ją przemocą. Ci ludzie są po prostu mordowani na oczach innych, którzy w tej sytuacji wybierają niby dobrowolne wypicie trucizny”.

Tego dnia w Jonestown zginęło 909 osób. W tej grupie było około 300 małych dzieci, które nie miały żadnej kontroli nad tym, co się dzieje. Dorośli albo po prostu robili im zastrzyki, albo podsuwali zatruty napój i kazali wypić.

Po odnalezieniu zwłok Jima Jonesa okazało się, że miał kulę w głowie. Nie wiadomo, czy zastrzelił się sam, czy ktoś go zabił.

Ryszard Sadaj


Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama