Lata 30. ubiegłego stulecia zapisały się w dziejach Ameryki czarną kartą. Kryzys gospodarczy i wielka susza, która sparaliżowała dużą część kraju, pozbawiły pracy i domów miliony ludzi. Sytuacja zmusiła wielu z nich do nieustannego przemieszczania się w poszukiwaniu zatrudnienia. Nazywani byli „hobo” i, w odróżnieniu od trampów czy zwykłych włóczęgów, byli ludźmi podróżującymi za pracą...
Naród w drodze
To był szczególnie trudny czas w historii Stanów Zjednoczonych. Nie dość, że wskutek krachu na giełdzie doszło do załamania gospodarki, to jeszcze część kraju dotknęła trwająca niemal dekadę klęska żywiołowa. Ogromna susza i spowodowane nią rozległe burze piaskowe nawiedzały zachodnią część Wielkich Równin w latach 1934, 1936 a następnie 1939-1940, doprowadzając do bankructwa tysiące farmerów. Rzesze bezrobotnych, pozbawionych domów ludzi ruszyło w kraj w poszukiwaniu zatrudnienia.
Tradycja podróżowania za pracą rozpoczęła się w Stanach po wojnie secesyjnej. Wielu mężczyzn, którzy nie mieli do czego wracać, zaczęło przemieszczać się po kraju. Budowali linie kolejowe, drogi, pomagali w pracach sezonowych. Jednak jeszcze nigdy w historii tego kraju nie było ich tak wielu jak w latach 30. Ostrożne szacunki mówią nawet o 700 tys. – przede wszystkim młodych mężczyzn, ale były wśród nich również kobiety i prawie ćwierć miliona młodzieży.
Często ruszali w drogę za zgodą rodziców, którzy sami nie byli w stanie zapewnić im opieki i wyżywienia. Wychudzeni i brudni, żebrali po domach o pracę i jedzenie. „Chorobliwa i cierpiąca na chroniczne niedożywienie, wydaje się egzystować wyłącznie dzięki swoim paznokciom, które ma zwyczaj obgryzać” – tak socjolog Thomas Minehan opisywał jedną z młodych wędrowczyń, piętnastoletnią Kay.
Hobo podróżowali najczęściej pociągami towarowymi lub po prostu szli piechotą wzdłuż linii kolejowych. Walter Ballard był jednym z wysiedlonych farmerów, który dołączył do innych hobo i rozpoczął wieloletnią podróż po kraju. W wydanej w 1964 roku książce Dust Bowl Descent tak wspomina te czasy: „Nigdy nie błagałem o jałmużnę, jak tylu innych. Zawsze znalazło się coś do jedzenia, a to w obozowiskach włóczęgów wzdłuż torów, a to dobrzy ludzie sami oferowali kawałek chleba”.
Jednak nie każde miasto było tak przyjazne. Wagabundzi często byli przeganiani przez mieszkańców albo policję. Zdecydowanie najgorsza była ochrona kolei, która często stosowała brutalne metody pozbywania się wędrowców – w najlepszym przypadku wyrzucała z pociągów, czasem zamykała w wagonach i wołała policję. W najgorszym – hobo pozbawiani byli życia.
Jednak, jak wspomina Walter, zdarzały się momenty, kiedy kolejarze im pomagali. W Chadron w Nebrasce było tak wielu hobo w pociągu, że maszynista się poddał. „Było na nim tak wielu ludzi, że pociąg wyglądał, jakby obsiadły go czarne ptaki, jak kosy – wspominał Walter. – Wierzcie lub nie, ale kiedy byliśmy gotowi do drogi, ten stary maszynista krzyknął »Wszyscy na pokład!«. Tak jakby to był pociąg pasażerski a my zapłaciliśmy za bilet. Wtedy poczuliśmy się bezpieczni, wiedzieliśmy, że nic nam nie grozi”.
Niebezpieczne życie
Grupy wagabundów wznosiły prowizoryczne obozy, zwane dżunglami, w pobliżu torów kolejowych. Zapewniały one podróżującym bezpieczne miejsce, w którym mogli spędzić noc, wykąpać się, opatrzyć rany i zjeść. W niektórych miastach nie robiono problemów z powodu rozrastających się osad, ale zdarzały się i takie, w których policja oraz mieszkańcy regularnie patrolowali ulice, przeganiając każdego wędrowca.
Pomimo wsparcia ze strony innych wagabundów, ich życie nie było łatwe. Musieli liczyć na dobre serce nieznajomych. Zdarzało się, że otrzymywali potrzebną pomoc, ale równie często trafiali na wrogo nastawionych ludzi, którzy grozili im bronią albo wydawali władzom. W mroźną pogodę, nie mogąc znaleźć schronienia, wielu z nich zamarzło na śmierć.
Z czasem hobo stworzyli specyficzny system komunikacji, oparty na symbolach i znakach. Używając kredy, węgla drzewnego albo rzeźbiąc scyzorykiem, rysowali na ścianach, drzewach lub chodnikach znaki, aby przekazać innym wędrowcom ważne informacje. Symbole te wskazywały drogę do obozowisk, najlepsze miejsca do wskoczenia do wagonu albo ostrzegały przed niebezpieczeństwem – wyjątkowo brutalną policją czy nieprzyjaznymi mieszkańcami. Zaznaczali, gdzie mieszkają ludzie o dobrych sercach, oferujący pracę, schronienie czy posiłek, a gdzie są lekarze gotowi udzielić pomocy bez opłaty. Dzięki temu systemowi komunikacji udawało im się przetrwać na szlaku przez wiele lat.
Wędrowcy przekazywali sobie również informacje o pracy. Brak stabilności gospodarczej sprawiał, że fabryki nie mogły zapewnić stałego zatrudnienia większej liczbie pracowników. Zdarzało się, że na krótki okres potrzebowały kilkuset osób do realizacji konkretnego zamówienia, dlatego przyjmowały pracowników sezonowych, rekrutujących się spośród hobo.
Podobna sytuacja miała miejsce w przypadku wielkich farm na zachodzie – tych, które nie ucierpiały z powodu suszy i burz piaskowych. Potrzeba było wielu sezonowych robotników jako dodatkowej pomocy w czasie sadzenia i zbiorów. Zawsze w takich sytuacjach polegano na trampach, którzy ściągali na farmy na początku każdego sezonu.
Wraz z przystąpieniem Stanów Zjednoczonych do II wojny światowej powoli zakończyła się era masowych wędrówek. Większość hobo postanowiła wspomóc wysiłek wojenny albo porzuciła podróżowanie dla stałej pracy, głównie w fabrykach. Jednak na szlaku pozostała grupa, która nie wyobrażała już sobie innego życia.
Do dziś ludzie zafascynowani tamtymi czasami oraz współcześni hobo spotykają się w drugim tygodniu sierpnia na corocznym zlocie w miejscowości Britt w Iowa, gdzie swego czasu znajdowała się największa w kraju „dżungla”. Nierzadko z sentymentem wspominają dawne przygody i swoich towarzyszy. Czas zdążył zatrzeć wszystkie złe wspomnienia, zostawiając tylko te, w których podróże po kraju były niczym innym niż romantyczną przygodą.
Małgorzata Sawicka