Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
piątek, 15 listopada 2024 21:26
Reklama KD Market

Dziecko szczęścia

Wszyscy wiemy, w Polsce i Ameryce, że Polacy walczyli o niepodległość Stanów Zjednoczonych. Ale mało kto wie, że i Amerykanie walczyli o niepodległość Polski. I to jeszcze w 1920 roku, podczas wojny z bolszewikami. Jednym z tych Amerykanów był Merian Cooper, późniejszy współzałożyciel linii lotniczej Pan American i producent pierwszego filmu o King Kongu...

Pierwsze strącenie

Merian Cooper urodził się pod dobrą gwiazdą, na Florydzie. Do tego w bogatej amerykańskiej rodzinie, która swój majątek zawdzięczała plantacjom bawełny. Prapradziadek Meriana, John Cooper, walczył z Anglikami o niepodległość Stanów Zjednoczonych. Służył jako oficer u generała Kazimierza Pułaskiego, zaprzyjaźnili się. John Cooper brał u polskiego generała lekcje fechtunku. Pod Savannah był świadkiem jego śmierci.

Młody Merian był zafascynowany życiem prapradziadka. Wiedział, że przyjaźnił się z Pułaskim. I siłą rzeczy zainteresował się historią Polaków, którzy też od XVIII wieku walczyli o swoją niepodległość. I to go później skłoniło do przystąpienia, po stronie Polski, do walk z Rosjanami.

Merian Cooper dorastał, gdy na świecie rodziło się lotnictwo i nowoczesny przemysł filmowy. Zainteresował się jednym i drugim. I to już mu zostało na całe życie. Obdarzony bujną wyobraźnią i chęcią przeżywania niezwykłych przygód, rozczytywał się w popularnych wówczas książkach o wyprawach w nieznane zakątki świata. Jedna z nich, Odkrycia i przygody w Afryce Równikowej, opowiadała o polowaniu na ogromne goryle.

Ukończył szkołę pilotażu. Kiedy Stany Zjednoczone przystąpiły do I wojny światowej, 23-letni Merian wyruszył jako lotnik na europejski front. We wrześniu 1918 roku, podczas walki powietrznej nad Francją, jego samolot został trafiony. Pilotował DH-4 Liberty. Te samoloty nazywano płonącymi trumnami. W kokpicie szalał pożar, a Merian nie miał spadochronu. Tuż nad ziemią wyskoczył z kabiny.

Nie miał prawa przeżyć. I tak samo pomyśleli jego przełożeni, bo kiedy po krótkim pobycie w niemieckim obozie wrócił do jednostki, na biurku komendanta leżało świadectwo zgonu Meriana Coopera. – Od tej pory całe moje życie stało się wygraną na loterii – powiedział cudem uratowany desperat.

Drugie strącenie

Coopera nosiło po świecie. Po wojnie, zamiast jak tysiące amerykańskich żołnierzy wrócić do swego kraju, pojechał do obleganego przez Ukraińców Lwowa. Brał udział w Amerykańskiej Misji Żywnościowej Edgara Hoovera. W tamtym czasie bez pomocy Amerykanów zginęłoby we Lwowie wielu Polaków. Jako członek Misji poznał generała Tadeusza Rozwadowskiego, szefa Sztabu Generalnego Wojska Polskiego.

Dalszy ciąg tej znajomości miał miejsce w Paryżu. W hotelu Wagram Merian Cooper i siedmiu pilotów amerykańskich podpisało kontrakt z generałem Rozwadowskim. Mieli utworzyć eskadrę lotniczą i wziąć udział w walkach na wschodzie Polski.

Cooper osobiście zajął się formowaniem eskadry. Jego pomysłem było, że eskadra przyjęła imię Tadeusza Kościuszki. W Warszawie musiał jeszcze odbyć rozmowę z Wodzem Naczelnym, od którego ostatecznie zależało utworzenie amerykańskiej eskadry. Nie była to przyjemna rozmowa. Józef Piłsudski wahał się. Powiedział: – Polska potrafi sama toczyć swoje bitwy i płatnych najemników tu nie potrzebujemy. Ostatecznie, mając poparcie generała Rozwadowskiego, Amerykanie w październiku 1919 roku przyjechali do Lwowa.

W wygłodniałym Lwowie wzbudzili sensację. Siedmiu amerykańskich pilotów w eleganckich mundurach, do tego nie narzekających na brak pieniędzy, nie mogło się opędzić od kobiet. I nie opędzali się.

Zima upłynęła Amerykanom na treningach na nieznanych im wcześniej samolotach. Polskie wojsko miało dwadzieścia kilka różnych maszyn, nadających się do latania. Zostały one odebrane wycofującym się w 1918 roku armiom pruskim i austriackim. Amerykanie latali na włoskich samolotach Ansaldo A.1 Balilla. Były trudne w pilotażu i mało zwrotne. Jedyną ich zaletą – oprócz tego, że w ogóle mogły się unosić w powietrzu – było to, że miały dodatkowy zbiornik paliwa. Dzięki temu mogły latać dalej niż inne maszyny.

To się bardzo przydało, kiedy Józef Piłsudski zdobył Kijów. Wódz Naczelny, będąc w Kijowie, nie zdawał sobie sprawy, że do miasta zbliża się Armia Konna Siemiona Budionnego. Zdaniem historyków wojskowych, w tamtych latach była to najlepiej zorganizowana i najgroźniejsza formacja w Europie. Polskie wojsko, mało liczne i słabo wyposażone, poległoby już w pierwszym starciu.

Dzięki dalekosiężnym samolotom Amerykanie wypatrzyli Kozaków Budionnego. Nadchodzili od strony Humania. Polacy, ostrzeżeni w porę, wycofali się ze Lwowa. Saperzy w ostatniej chwili wysadzili most na Dnieprze, spowalniając w ten sposób Konną Armię.

Od tej chwili amerykańska eskadra skupiła się na Kozakach Budionnego. Taktyka Amerykanów była bezlitosna. Wpierw zrzucali bomby na jeźdźców. Następnie, lecąc na niskiej wysokości wzdłuż kozackich kolumn, zasypywali je gradami kul. Straty w armii Budionnego były wielkie. Nic dziwnego, że Budionny wyznaczył wysokie nagrody za głowy amerykańskich pilotów.

Na ostatni lot w tej wojnie Cooper wystartował z lotniska w Hołobach niedaleko Kowla. Podczas nalotu na bolszewickie oddziały był tak pochłonięty walką, że nie zauważył wycieku paliwa ze zbiornika przebitego kulą. Silnik zgasł i samolot zaczął spadać. Gdy uderzył w ziemię, Cooper wyleciał z kabiny razem ze spadochronem, który automatycznie się otworzył. Kiedy odzyskał przytomność, zobaczył wokół siebie Kozaków Budionnego.

Ucieczka z łagru

Cooper był pewien, że nie ujdzie z życiem. Amerykańscy piloci zabili zbyt wielu Kozaków Budionnego. Był przygotowany na takie sytuacje – zawsze miał przy sobie ampułkę z trucizną. Tylko że ona gdzieś mu się zapodziała podczas wypadku…

Bolszewiccy komisarze znali nazwiska pilotów amerykańskich. Ale szczęście nie opuszczało Coopera. Tuż przed pierwszym przesłuchaniem zorientował się, że ma na sobie nie swój kombinezon. Ubranie należało do mechanika Franka Moshera – tak wskazywała naszywka z nazwiskiem. Przed lotem, spiesząc się, przez pomyłkę włożył ten kombinezon. Cooper podczas przesłuchania powiedział, że jest mechanikiem Frankiem Mosherem. Ot, zwykłym amerykańskim robotnikiem, który jakimś dziwnym zrządzeniem losu znalazł się na froncie wojny polsko-rosyjskiej.

Kłamstwo wzięto za prawdę. Na kolejnych przesłuchaniach – prowadzonych przez Izaaka Babla (później znanego pisarza) i samego Siemiona Budionnego – nie zorientowano się, kim jest. Budionny nawet próbował go namówić, by szkolił rosyjskich pilotów.

Kilka tygodni później Merian Cooper, „amerykański sprzedawczyk i antykomunista”, został przewieziony do łagru w Kożuchowie pod Moskwą. W tym czasie koledzy z eskadry, rodzina z Florydy i amerykańscy dyplomaci w Warszawie robili wszystko, aby się cokolwiek dowiedzieć o losach Coopera. Żyje? Nie żyje?

Marguerite Harrison, korespondentka dziennika Baltimore Sun w Moskwie, a w rzeczywistości agentka amerykańskiego Departamentu Wojny, od Czerwonego Krzyża zdobyła informację, że w kożuchowskim łagrze przebywa jakiś Amerykanin. Kiedy pojechała do Kożuchowa, dowiedziała się nazwiska amerykańskiego jeńca – Frank Mosher. Gdy pozwolono jej na widzenie z Mosherem, stwierdziła, że to przystojniak, z którym pół roku wcześniej tańczyła na balu w warszawskim hotelu Bristol. Wiedziała, kim jest i jak się nazywa, ale nie dała tego po sobie poznać.

Dobry los nadal sprzyjał Cooperowi. W kolejnym łagrze zaprzyjaźnił się ze Stanisławem Sokołowskim, podporucznikiem Pułku Strzelców Kaniowskich, który pod Brześciem dostał się do niewoli rosyjskiej. Ta przyjaźń – napisał Cooper we wspomnieniach – ratowała go przed psychicznym załamaniem. W łagrze wiele razy był świadkiem, jak więźniowie zabijali się o chleb. W czasie pracy przy budowaniu torów wielu umierało. Coopera torturowano, trzykrotnie poddając pozorowanej egzekucji. Rosjan bardzo to bawiło.

Wojna polsko-rosyjska skończyła się. Podporucznik Sokołowski – w ramach układu o wymianie jeńców – niedługo miał być wypuszczony z łagru. Amerykanina, płatnego najemnika, układ ten nie dotyczył. Wówczas Sokołowski postanowił Cooperowi pomóc w ucieczce. W plan wtajemniczył kaprala Stanisława Zalewskiego, który pracował w obozowej kancelarii. Zalewski postarał się o fałszywe dokumenty.

Nie mogli jednak zostawić Coopera samego. Nie znał języka rosyjskiego ani rosyjskich zwyczajów. Uciekli we trójkę. Za cel obrali odległą o ponad 700 kilometrów granicę z Łotwą.

Droga ucieczki to był prawdziwy koszmar. Później Cooper opisał, co im się przydarzało. Głód, wyczerpanie, walka o życie z napotkanymi Rosjanami. Cooper, scyzorykiem, dwa razy musiał podcinać gardła. Po jedenastu dniach uciekinierzy, zakrwawieni i niemal nadzy, stanęli na łotewskiej ziemi. Trzy dni później gazety na całym świecie podały sensacyjną wiadomość o ucieczce amerykańskiego lotnika z sowieckiego łagru.

Można sobie wyobrazić, w jaki szał wpadł Budionny, kiedy się o tym dowiedział. Przecież pilotowi, za którego głowę wyznaczył nagrodę, proponował szkolenie rosyjskich pilotów, a później przekazał go do łagru, jak byle jakiego jeńca.

Romans w Warszawie

W maju 1921 roku Merian Cooper odebrał w Warszawie, z rąk Józefa Piłsudskiego, order Virtuti Militari. Stał się znanym bohaterem. Za udział w wojnie rząd polski zaproponował mu majątek ziemski. Cooper odmówił. Miał dość ziemi w Ameryce. Ale znowu nie spieszyło mu się z powrotem do domu.

W Warszawie trzymał go romans ze starszą od siebie o dziesięć lat Angielką Marjorie Crosby-Słomczyńską, zwaną Daisy. Wychowywała się w Londynie, później mieszkała w Rosji wśród brytyjskiej arystokracji. Po wybuchu bolszewickiej rewolucji uciekła do Warszawy. Kiedy Merian Cooper pod koniec 1921 roku opuszczał Polskę, nie wiedział, że Daisy jest w ciąży.

Syna, Macieja Słomczyńskiego, zobaczył dopiero po II wojnie światowej, w której też brał udział, tyle że blisko Japonii. Ale już wcześniej wiedział o swoim nieślubnym dziecku w Polsce. Nie zaprzeczał temu. Wspomagał Daisy finansowo, aby mogła wykształcić syna.

Te pieniądze nie poszły na marne. Maciej Słomczyński porozumiewał się z matką po angielsku. Jednocześnie chodził do polskich szkół. Oba języki opanował perfekcyjnie. Przetłumaczył na język polski wszystkie dramaty Szekspira, oprócz tego powieści innych anglojęzycznych pisarzy. Sam też pisał oryginalne powieści kryminalne pod pseudonimem Joe Alex. Były chętnie czytane. W ogóle w Polsce o wiele lepiej był znany Joe Alex niż Maciej Słomczyński.

Późniejsze losy dwóch Polaków, podporucznika Sokołowskiego i kaprala Zalewskiego, dzięki którym Cooper przeżył, nie są znane.

King Kong

Po wyjeździe z Warszawy Merian Cooper zatrzymał się w Londynie. Tam poznał Ernesta Schoedsacka, także, jak Cooper, miłośnika kina. Obaj, za pieniądze Coopera, wyruszyli na wyprawę do Afryki i Azji. Nakręcili kilka filmów dokumentalnych, między innymi o cesarzu Etiopii Hajle Sellasje. I cały czas myśleli o egzotycznym, epickim filmie.

W końcu zabrali się do dzieła swojego życia. Temat filmu był wynikiem lektur, które Cooper czytał w młodości – opowiada o wielkiej małpie z Wyspy Czaszki, terroryzującej Nowy Jork.

Cooper i Schoedsack, reżyserzy i producenci, wystąpili w finałowej scenie filmu. Pilotowany przez Meriana samolot atakuje wielką małpę na dachu Empire State Building. W tamtym momencie Cooper powiedział: – Znów jest jak dawniej.

Premiera King Konga odbyła się w 1933 roku. Film zarobił gigantyczne wówczas pieniądze – ponad 5 milionów dolarów. Postać King Konga stanowi jedną z najbardziej rozpoznawalnych ikon filmowych XX wieku.

Ryszard Sadaj

Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama