Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
piątek, 15 listopada 2024 22:08
Reklama KD Market

Ameryka, ale nie całkiem

W czasie niedawnej senackiej procedury impeachmentu Donalda Trumpa jedną z gwiazd strony skarżącej była posłanka Stacey Plaskett, która potem zebrała sporo pochwał. Ponieważ jednak reprezentuje ona w Kongresie amerykańskie Wyspy Dziewicze, nie ma prawa do udziału w żadnych głosowaniach. Jest też jedyną reprezentantką swojego terytorium w Kongresie, gdyż Wyspy nie posiadają żadnych senatorów...

Obywatele drugiej kategorii

Ta dziwna sytuacja dotyczy pięciu tzw. terytoriów zależnych: Wysp Dziewiczych, Portoryko, Wysp Samoa, Guamu i Północnych Wysp Mariańskich. Ponadto nieco podobny status posiada również Dystrykt Kolumbii (DC). Istnienie tych obszarów jest do pewnego stopnia pozostałością po czasach kolonializmu, choć oczywiście nie w przypadku Waszyngtonu. Tak czy inaczej, mieszkańcy tych terenów są obywatelami Stanów Zjednoczonych, ale nie mają pewnych podstawowych praw, takich jak głosowanie w wyborach prezydenckich czy też wybieranie swoich przedstawicieli do Kongresu.

Ten swoisty anachronizm od wielu dekad wywołuje różne dyskusje i spory, które zwykle do niczego nie prowadzą. Jeśli chodzi o DC, po raz pierwszy od wielu lat istnieje realna szansa na to, że obecna administracja doprowadzi do głosowania w sprawie przyznania stolicy kraju i jej bezpośrednim okolicom statusu 51. stanu Unii. Natomiast w przypadku Portoryko w listopadzie ubiegłego roku odbyło się referendum, w którym pomysł pełnej integracji z USA poparło 52 proc. mieszkańców (47 proc. było przeciw).

Jednak przyznanie statusu stanu nie jest zabiegiem prostym i po raz ostatni miało miejsce w 1959 roku w przypadku Hawajów. Wymagana jest w tym celu zgoda Kongresu oraz prezydenta, a także zatwierdzenie takiej decyzji przez dwie trzecie władz stanowych. Ponadto w Senacie za stosowną ustawą musi zagłosować przynajmniej 60 senatorów, co w obecnych warunkach jest dość trudne do osiągnięcia.

Zwolennicy likwidacji terytoriów niezależnych i dodania nowych stanów mają prosty argument: choć ludzie tam mieszkający są Amerykanami, traktowani są jako obywatele drugiej kategorii, co nie powinno mieć miejsca. Ponadto płacą podatki federalne, ale w pewnym sensie niewiele z tego mają. Stało się to szczególnie jaskrawe po ataku huraganu Maria, który zdewastował Portoryko, a reakcja rządu federalnego była niemrawa i niewystarczająca.

George Laws Garcia, szef organizacji o nazwie Puerto Rico Statehood Council, wyraził to następująco: – W USA liczni niewybieralni urzędnicy w imieniu Portorykańczyków decydują za nich o wielu ważnych sprawach, podczas gdy poglądy naszych wybieralnych polityków są ignorowane. Jest to przykład oczywistego kolonializmu.

Anachroniczne rozwiązania

Przeciwnicy przyznawania statusu stanów terytoriom zależnym mają natomiast inny argument: ponieważ większość ludności na tych obszarach to Latynosi i Afroamerykanie, przyznanie im pełnych praw stanowych oznaczałoby przysłanie do Waszyngtonu dodatkowych senatorów, którzy niemal na pewno reprezentowaliby Partię Demokratyczną, a to zmieniłoby dramatycznie waszyngtoński krajobraz polityczny. Niektórzy republikańscy politycy mówią otwarcie, że jeśli do czegoś takiego dojdzie, ich partia zostanie skazana na bycie „wieczną opozycją”. Była senator z Arizony, Martha McSally, powiedziała telewizji NBC, że jeśli Portoryko stanie się stanem, „republikanie już nigdy nie będą mieli większości w Senacie”.

Z drugiej strony, spory o przyszłe losy wymienionych terytoriów zależnych są wymownym komentarzem do obecnego kształtu amerykańskiego Senatu. W izbie tej absolutnie dominują ludzie biali, a ponieważ każdy stan posiada dwóch senatorów, ci, którzy reprezentują małe i niemal całkowicie białe stany, mają taki sam wpływ na amerykańską politykę jak senatorowie ze znacznie większych i bardziej zróżnicowanych etnicznie miejsc, takich jak Kalifornia czy Teksas. W całej 232-letniej historii Senatu było tylko 11 czarnoskórych senatorów, co jest faktem dość zdumiewającym.

Jeśli chodzi o miasto Waszyngton, mieszka tam obecnie nieco ponad 700 tysięcy ludzi, przy czym ponad połowa to czarnoskórzy. Zaludnienie to przewyższa całą populację takich stanów jak Vermont czy Wyoming. Mimo to wyborcy ci pozbawieni są wielu praw, które automatycznie przysługują innym obywatelom USA. Ma to czasami poważne konsekwencje, co stało się oczywiste w dniu 6 stycznia tego roku, kiedy doszło do ataku tłumów na Kapitol. Gdyby DC był stanem, jego gubernator mógłby natychmiast zareagować, wysyłając na pomoc oddziały policji i Gwardii Narodowej. Jednak gubernatora nie ma, a wszelkie decyzje tego rodzaju muszą być zatwierdzane przez władze federalne, w szczególności przez Biały Dom.

Niemal wszyscy są zgodni co do tego, że obecna sytuacja dotycząca tzw. terytoriów zależnych jest na dłuższą metę niemożliwa do zaakceptowania. Istnieją tylko dwie możliwości: pełna suwerenność tych krajów (mało prawdopodobne) oraz przyłączenie do USA (nieco bardziej prawdopodobne). Niektórzy komentatorzy wskazują na Falklandy, które pozostają brytyjskim terytorium, mimo że od Londynu wyspy dzieli odległość prawie 8 tysięcy mil. W latach 80. doszło do wojny Wielkiej Brytanii i Argentyny. Brytyjczycy wojnę tę wygrali, ale w zasadzie niczego to nie zmieniło, a dalsze istnienie tego neokolonialnego obszaru budzi wiele wątpliwości.

Odległość Guamu od Stanów Zjednoczonych jest niemal dokładnie taka sama, w związku z czym wątpliwości też są podobne. Sama idea posiadania bardzo odległych posiadłości wydaje się dziś niezwykle anachroniczna. Natomiast status Waszyngtonu jest szczególnie kontrowersyjny, ponieważ nikt już dziś w zasadzie nie wie, dlaczego obszar ten powinien pozostać niezależny od reszty kraju. Kiedyś ojcowie amerykańskiego państwa chcieli wykluczyć Biały Dom i okolice z sąsiednich administracji stanowych. Dziś nie ma to większego sensu.

Andrzej Heyduk

Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama