Zimą 1862 roku zachodnie wybrzeże Stanów Zjednoczonych znalazło się pod wodą. Powódź miała tak potężne rozmiary, że w jej wyniku powstało śródlądowe morze. Żywioł doszczętnie zdewastował wiele miast. Najbardziej ucierpiała Kalifornia, która stanęła na skraju bankructwa...
Wymodlona powódź
Aż dziw bierze, że zjawisko, które przybrało tak ogromną skalę, jest dzisiaj zapomniane. Mało kto wie, że Złoty Stan, kraina wielkiego dobrobytu, prawie podzieliła kiedyś na chwilę los Atlantydy. Zasięg powodzi był ogromny. Ucierpiało całe Zachodnie Wybrzeże, z Oregonem i Waszyngtonem aż po kanadyjską Kolumbię Brytyjską, a od południa aż po północny Meksyk.
Żywioł dał się we znaki również Nevadzie, Utah i Arizonie. Największe spustoszenie powódź wyrządziła jednak w Kalifornii. Niejednych zaskoczy pewnie ten fakt, zwłaszcza że słoneczny stan kojarzony jest obecnie z potężnymi suszami. W tamtych czasach nie było inaczej. Kalifornia przed nadejściem powodzi zmagała się z suszą od dwóch dekad. Mieszkańcy modlili się o deszcze. Najwyraźniej nie tak jak trzeba, bo tego, co nadeszło, nikt nie spodziewał się w najgorszych nawet koszmarach.
Co ciekawe, Indianie zdawali sobie sprawę ze skali zagrożenia i ewakuowali się na wyżej położone tereny. Zamieszkując te rejony od przynajmniej 10 tysięcy lat, umieli prawidłowo odczytać ostrzeżenia, jakie dawała natura. Niestety świeżo osiedlona w Kalifornii ludność napływowa, którą do stanu przyciągnęła 10 lat wcześniej gorączka złota, podobnych umiejętności nie miała. Widzieli już w tym rejonie pomniejsze powodzie, dlatego nie rozumieli tak daleko idących środków ostrożności, jakie podjęli rdzenni mieszkańcy. Nie posłuchali ich rad i pozostali na miejscu. Niektórzy z nich przypłacili to nawet życiem.
Nowe morze
Mimo iż klęska żywiołowa przeszła do historii pod nazwą Wielkiej Powodzi 1862 roku, tak naprawdę zaczęła się jeszcze w 1861 roku. W listopadzie zachodnie wybrzeże Ameryki Północnej nawiedziły, wcześniej niż zwykle, bardzo intensywne burze śnieżne. Opady śniegu były tak obfite, że sięgały nawet czterech i pół metra wysokości. Problem pojawił się później, kiedy cały rejon zamienił się w jedną wielką ścianę deszczu.
Potężne oberwania chmury miały miejsce jedno po drugim nieprzerwanie od końca grudnia aż do końca stycznia przez około 30 dni. W wielu miejscach spadło kilka razy więcej deszczu w ciągu miesiąca niż zwykle w ciągu całego roku. Jakby tego było mało, burze były bardzo ciepłe i spowodowały przyspieszone topnienie gigantycznych warstw śniegu, który wcześniej zdążył napadać.
Okazało się to zgubne w skutkach dla Doliny Kalifornijskiej, leżącej pomiędzy pasmami gór Sierra Nevada od wschodu i Coastal Ranges od zachodu. Jest to bardzo rozległy teren, który setkami kilometrów rozciąga się wszerz oraz wzdłuż stanu. Nadmierne opady ciepłego deszczu oraz topniejące w ekspresowym tempie wielkie połacie śniegu, które spływały z gór, doprowadziły do całkowitego zalania doliny, gdzie powstało coś na kształt śródlądowego morza. Objęło ono bardzo rozległy obszar, szeroki na ponad 30 kilometrów i długi na prawie 500 kilometrów. Głębokość zbiornika sięgała w niektórych miejscach ponad 9 metrów.
Dramat Sacramento
Pod wodą znalazły się farmy, domy, bydło, mosty a nawet słupy telegraficzne. Część z nich całkowicie zniknęła pod powierzchnią nowego morza. Niemożliwa była komunikacja i transport. Parowce, które transportowały różne towary na wyżej położone tereny ratując je przed zniszczeniem, potrafiły zapuścić się z głównego koryta rzek aż 22 kilometry w głąb lądu.
Nawet wtedy, gdy wody zaczęły nareszcie opadać i odsłoniła się część dróg, to i tak w wielu przypadkach były one nieprzejezdne z powodu zalegającego mułu oraz gigantycznych przeszkód. Tak było w Sacramento, gdzie kilka ulic zostało zablokowanych przez domy, które przemieściły się pod wpływem napierającego na nie potężnego nurtu wody. Prąd porwał wiele budynków, zwierząt i ludzi. Nie wiadomo dokładnie, ile osób zginęło, ale przypuszcza się, że tysiące.
W Sacramento dramat przybrał szczególnie porażające rozmiary. Miasto zalała woda głęboka na 3 metry. Tak się akurat złożyło, że 10 stycznia miało odbyć się zaprzysiężenie nowego gubernatora Kalifornii, Lelanda Stanforda. Ceremonii nie odwołano. Stanford zmuszony był przybyć na nią łódką. Dzień wcześniej runął kolejny wał na rzece Sacramento i znów fale zaczęły wlewać się do miasta. Poziom wody podnosił się o stopę w ciągu godziny. Dlatego, kiedy po zaprzysiężeniu gubernator przypłynął pod swój dom, do wewnątrz mógł się przedostać już tylko przez okno na piętrze. Cały dół był zatopiony.
Feralna zima
Informacje z czasów powodzi zawdzięczamy prywatnym zapiskom ludzi i korespondencji. Sytuację w zatopionej Kalifornii opisywał między innymi w swoich listach do brata niejaki William Brewer, który podróżował po regionie owej feralnej zimy. W marcu odwiedził Sacramento. Z jego relacji wynika, że trzy miesiące po powodzi miasto nadal było pod wodą, a ludzie przemieszczali się po ulicach w łodziach. „Meble, krzesła, stoły, kanapy i fragmenty domów unosiły się w zamulonych wodach ogródków” – pisał Brewer.
Nie funkcjonowały żadne biznesy. Miasto wyglądało na wymarłe. Tam, gdzie woda wyschła, odsłoniły się warstwy zatopionych w mule śmieci. Dom gubernatora po trzech miesiącach nadal wyglądał jakby wyrastał z jeziora – relacjonował bratu autor listu. Później Stanford kazał dobudować sobie jeszcze jedno piętro, a parter nie był już nigdy więcej umeblowany i na zawsze pozostał niezamieszkały na wypadek, gdyby znów doszło do takiej powodzi. Sacramento też wyciągnęło lekcję i zainwestowało w podniesienie poziomu centrum miasta o 3 do 4,5 metra. W ten sposób we wszystkich budynkach śródmieścia zabudowano parter.
W wyniku powodzi ucierpiało wiele osad, ale mieszkańcy stolicy Kalifornii chyba najbardziej. Na szczęście zorganizowano szybko pomoc i do Sacramento popłynęło 5 tysięcy kilogramów szynki, 30 ton prowiantu i 22 tony ubrań. Spustoszenie, jakie w Kalifornii wywołał żywioł, przybrało zupełnie niespotykaną skalę. Jedna trzecia wszystkich nieruchomości była kompletnie zdewastowana, jedna ósma domów mieszkalnych zrujnowana.
Budynki albo porwał prąd, albo zatopiły się głęboko w piasku i mule. Gospodarka leżała. Spichlerze ze zbożem nie nadawały się do wykorzystania. Najbardziej ucierpiał sektor hodowli zwierząt. Jedna czwarta bydła (około 800 tysięcy sztuk) została zabita lub padła z głodu. Stan stanął przed wizją bankructwa. Powódź raz na zawsze zmieniła oblicze gospodarki Kalifornii, która odtąd przerzuciła się na rolnictwo.
Emilia Sadaj