Warszawa - O tym, kto będzie następnym prezydentem Stanów Zjednoczonych dowiemy się już za kilka dni. Ponieważ kandydaci - urzę-dujący prezydent George W. Bush i jego rywal John Kerry - w sondażach popularności idą prawie łeb w łeb, prawdopodobnie rozstrzygnięcie pozostanie wielką niewiadomą do ostatniej chwili.
Wzorem ostatnich wyborów, nie można wykluczyć kontestowania wyników w poszczególnych stanach. Do dziś nie brak demokratów uważających, że wybory prezydenckie w 2000 r. faktycznie wygrał Gore, a Bush zasiadł w Białym Domu jedynie dzięki manipulacjom przy liczeniu głosów na Florydzie, gdzie jego rodzony brat jest gubernatorem.
Tak czy inaczej, jedno jest pewne: nie byłoby żadnej wątpliwości, kto stanie na czele największego światowego mocarstwa, gdyby do urn poszli nasi rodacy znad Bugu, Wisły i Odry. Wówczas prezydent Bush mógłby spać spokojnie. Polska bowiem jest jednym z nielicznych krajów świata, który wyraźnie preferuje Busha. W tej grupie są jeszcze Filipiny i kilka innych krajów tzw. Trzeciego świata. Jednakże kraje Europy środkowej, mimo większego poparcia dla Kerryego, wykazały tylko nieznaczną przewagę jego zwolenników. Nikogo chyba nie zdziwi, że Bush najgorzej wypadł w krajach "starej Europy", zwłaszcza w amerykanożerczej Francji i Niemczech, o czym za chwilę. W październikowym mię-dzynarodowym sondażu przeprowadzonym w 23 krajach, jedynie w Polsce większość opowiedziała się za obecnym prezydentem USA. Była to jednak wielkość nieduża. Na Busha jako preferowanego kandydata wskazało 28% indagowanych Polaków, na Kerryego zaś 25%. Pozostaje pytanie, co z pozostałymi 46%. Wygląda na to, że prawie połowa Polaków nie ma wyrobionego zdania w tej materii, bo amerykańskimi wyborami się nie interesuje.
Wcześniejszy sondaż przeprowadzony jedynie w dużych aglomeracjach miejskich, którego wyniki ogłoszono 8 września br., wykazał 31-proecntowe poparcie dla Busha, a 26-procentowe dla Kerryego. Nieco wcześniej, popularny polski portal internetowy Onet przeprowadził sondaż, którego wyniki wypadły: Bush - 46%, Kerry - 29%.
Uniwersytet Maryland niedawno zlecił firmie badawczo-sondażowej Globescan przeprowadzenie międzynarodowego badania opinii publicznej w sprawie amerykań-skich kandydatów na prezydenta. Spośród ankietowanych Polaków 31% opowiedziało się za Bushem, a 29% za Kerrym. Choć różnica poparcia była nieduża, dopiero porównanie polskich wyników z osiągniętymi w innych krajach daje pełniejszy obraz sytuacji.
We Francji padł wynik 64-5 dla Kerryego, w Rosji 20-10, w Niemczech 74-10, a w Kanadzie 61-16. Nieco lepiej wypadł Bush w Wielkiej Brytanii, gdzie za Bushem było "aż" 26% ankietowanych, choć i tam Kerry wygrał z wynikiem 47%. W Indiach natomiast Kerry wygrał z różnicą 1% (34-33). Spośród wszystkich 35 krajów, w których przeprowadzono sondaż firmowany przez Uniwersytet Maryland, obecny prezydent USA odniósł największe zwycięstwo na Filipinach: 57% w porównaniu z 32% dla Kerryego. W Polsce Kerryego wyraźnie preferują ludzie z kręgu laicko-lewicowo-liberalnego.
Partia Demokratyczna najbardziej przypomina im bowiem socjoliberalne skrzydło Unii Wolności. Zwolennikom tej opcji, skupionym wokół "Gazety Wyborczej", nie w smak są bushowskie odwołania do Boga, religii i stabilnej rodziny, jego niechęć do homoseksualnych "małżeństw", poparcie dla kary śmierci, obrona prawa obywateli do posiadania broni palnej i inne kontrowersje oddzielające konserwatywnych republikanów od "postępowych" demokratów. Chyba, dlatego "Wyborcza" w tym tygodniu wydrukowała na swoich łamach długi wywiad udzielony przez Kerryego sobie jak i nowojorskiemu "Nowemu Dziennikowi". Zgodnie z zasadami marketingu, aby podsycić zainteresowanie i zapewnić maksymalną poczytność, krótką migawkę puszczono już w numerze weekendowym, obiecując wydrukowanie pełnego tekstu po niedzieli.
W tym dniu tłustymi bykami przez całą pierwszą stronę "Gazeta Wyborcza" dała nagłówek: KERRY NAM DZIĘ-KUJE. Kandydat demokratów umiejętnie podniósł zwłaszcza te sprawy, na których Polakom najbardziej zależy, a więc kontrakty w Iraku, wizy i uznanie dla roli Polski. "Mój plan dla Iraku zmieni kierunek, w jakim rozwija się sytuacja w tym kraju, i przekona sojuszników, by ponownie zajęli miejsce u naszego boku i zgodzili się ponieść część ofiar - chwalił się Kerry. - W sprawach gospodarczych będzie to oznaczać przyznanie takim wypróbowanym przyjaciołom, jak Polska, udziału w wielomiliardowych kontraktach na odbudowę, które byłyby na miarę wkładu Polski w koalicję".
"Przepisy wizowe dla Polaków są w obecnej postaci przestarzałe. Nie odzwierciedlają ani strategicznej relacji między Polską a USA, ani tradycji bliskich więzi między naszymi narodami. Jeśli tylko będziemy ze sobą współ-pracować, dopniemy celu" - tłumaczył Kerry, kreśląc wizję bezwizowego odwiedzania Ameryki w nie dającej się przewidzieć przyszłości.
Zapytany o napięte stosunki między Ameryką a Europą, Kerry sprytnie potrafił wpleść do swej odpowiedzi sprawę polską. "Jestem wdzięczny Polsce za to, że w tych trudnych czasach stara się odgrywać rolę pomostu między Ameryką a Europą, i za to, że Polacy wciąż wierzą we wspólnotę naszych wartości".
Jako wiadomo, to co prezydent Bush określił jako "koalicję chętnych", mając na myśli sojuszników USA i Iraku, Kerry swego czasu nazwał "koalicją przymuszonych i przekupionych". W debacie z prezydentem pominął Polskę wśród sojuszników USA w Iraku. Dało to prezydentowi okazję do trafnej riposty: "You forgot Poland" ("Zapomniałeś o Polsce"). Zdaniem prowadzącego wywiad red. Zbigniewa Basary, "rozżaliło to Polaków i wywołało krytykę ze strony prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego".
Jednakże takie przyparcie do muru wcale nie zbiło z tropu wytrawnego mówcy i mistrza oracji, który zamiast się tłumaczyć ponowił swoje wyrazy wdzięczności. "Jestem wdzięczny Polsce za jej oddanie sprawie euro-amerykań-skiego partnerstwa (...) i odważną decyzję o udziale w koalicji w Iraku". Pochwalił waleczność komandosów GROM i dodał: "Polska wykazała się odwagą, kiedy dołączyła do amerykańskich i sojuszniczych oddziałów w Iraku. Moi rodacy są za to wdzięczni i ja również tego nie zapomnę".
W sumie było to typowe "proetniczne" wystąpienie, jakie się wygłasza w starannie przygotowanych wywiadach i artykułach, czy też w przemówieniach na polonijnych bankietach i piknikach. Zabrakło jedynie nieśmiertelnych pochwał pod adresem Kościuszki i Pułaskiego. To, że wywiad ukazał się również w "Nowym Dzienniku" wyraźnie pokazuje, jak bardzo Kerryemu zależy na zjednaniu dodatkowych, jeszcze niezdecydowanych Polonusów. Tym bardziej, że spore skupiska polonijne znajdują się właśnie w wielu kluczowych stanach, uważanych za niezdecydowane.
Podczas gdy przewiduje się zwycięstwo Kerryego w w takich stanach jak Nowy Jork, Kalifornia i Illinois, w stronę jednego czy drugiego kandydata mogą się jeszcze przechylić wyborcy w Wisconsin, Minnesocie, Michigan, Ohio, Pensylwanii czy tradycyjnym schronieniu wielu ciepłolubnych emerytów polonijnych "na Florydzie. Jak jeszcze nigdy, głosy polonijne mogą się stać przysłowiowym ję-zyczkiem u wagi. Niezależnie od tego, kto ostatecznie wygra, chyba nie należy się spodziewać jakichś nadzwyczajnych wolt czy wstrząsów. Owalny Gabinet w Białym Domu chyba bardziej kształtuje głowę pań-stwa niż na odwrót. Nie jest prawdopodobny ani szybki zwrot w sprawie irackiej ani w kwestii wizowej. Na korzyść Kerryego należy zapisać inteligencję, spryt, dobrą prezencję oraz to, że "ma gadane". Uznano go za zwycięzcę wszystkich trzech debat przedwyborczych z prezydentem Bushem i nic w tym dziwnego.
W szkole młody Kerry był przecież mistrzem deklamacji i debat w klubie oratorskim. Ma też bostoński fason i szyk, odpowiednią aparycję, jest sympatyczny i wyluzowany, ma poczucie humoru i miły sposób bycia. Otwarcie przyznaje się też do wiary katolickiej, choć pod adresem wyborców innych wyznań szybko dodaje, że nie zamierza narzucać doktryn własnej wiary innowiercom. Jest też zapalonym myśliwym, co może mu przysporzyć poparcia w kraju, gdzie póki co jest więcej zwolenników niż przeciwników sportowego łowiectwa.
Za to najbardziej Kerryemu ciąży brak praktycznego doświadczenia w walce z mię-dzynarodowym terroryzmem. Sam Bush też może nie być wielkim teoretykiem czy strategiem wojskowym, ale nim być nie musi. Wystarczy, że ma sprawdzonych "w boju" doradców i ekspertów wojskowych, że od kilku lat istnieje i pracuje pod jego przywództwem sprawna, dobrze naoliwiona maszyna polityki zagranicznej i obronnej, gotowa zareagować na każde zagroźenie. Z czasem i Kerry skompletowałby sobie grono ekspertów i doradców, ale to musiałoby nieco potrwać. Powstaje tylko pytanie: czy w chwili obecnej, w dobie licznych potencjalnych zagrożeń stać Amerykę i świat na taką przerwę dostosowawczą? Jak mówi stare amerykańskie porzekadło: zaprzęgu w środku rzeki się nie zmienia.