Przyleciał pan do Polski jako ambasador USA... 22 lipca br., w 60. rocznicę ogłoszenia tzw. Manifestu PKWN, sankcjonującego ustanowienie komunistycznej władzy w naszym kraju. Na dodatek manifest ogłoszono w Chełmie, mieście, z którym nawiązał pan kontakty partnerskie jako burmistrz Knoxville. Jak skomentowałby pan te humorystyczne paradoksy?
Te 60 lat, to cała epoka w historii Polski. Obraz drogi, jaką przeszedł wasz naród od narzuconej mu podległości wobec dyktatorskiego sąsiada po świadomy wybór sojuszniczy wynikający z tradycji i przyjaźni polskoamerykańskiej, który jest istotą naszych stosunków i do czego mogę się przyczynić jako ambasador. Znacznie bardziej interesująca była dla mnie 60. rocznica Powstania Warszawskiego, w celebracji której miałem zaszczyt uczestniczyć krótko po przybyciu do Polski wraz z wysłannikiem prezydenta Georgea Busha sekretarzem stanu Colinem Powellem. Moje powitanie w Polsce zarówno przez władze: prezydenta, premiera, rząd jak i społeczeństwo było bardzo serdeczne i życzliwe. Było to dla mnie fascynujące ale i odpowiadające oczekiwaniom wyniesionym z poprzednich kontaktów z Polakami i Polską.
Po stu dniach misji jest pan dobrze rozpoznawany przez Polaków jako "najbardziej podróżujący ambasador amerykański". Ten dobry początek pokazuje, że stara się pan być raczej typem "komunikatora" bliskiego Polakom, niż typowego "polityka", skoncentrowanego na stolicy.
Zdecydowanie bardziej odpowiada mi poznawanie Polski i Polaków poprzez podróżowanie, spotykanie się z ludźmi, dyskutowanie, niż urzędowanie w Warszawie. Jeżeli jest to widoczne, to się cieszę.
Ile miast zdążył pan już odwiedzić?
Niech pomyślę... Gdańsk, Malbork, Kraków, Zakopane, Wrocław, łódź, Kielce, Lublin, Puławy, Zamość... Oczywiście także Chełm.
Związki pana ambasadora z tym miastem eksponowane są od pierwszej informacji o otrzymaniu nominacji do Polski, budząc zrozumiałe, niekiedy żartobliwe, zainteresowanie.
Chełm zjamuje specjalne miejsce w moim sercu. To takie niemal "domowe" miasto ze wspaniałymi, otwartymi i niezwykle życzliwymi ludźmi. Kiedy podano o mojej nominacji w mediach z Chełma gratulacje przyszły już na drugi dzień, choć przede mną były jeszcze przesłuchania w senackiej komisji spraw zagranicznych i decyzja samego Senatu. Idea miast bliźniaczych jest dlatego tak inspirująca i żywa, że obejmuje nie tylko wielkie aglomeracje, ale także miasta tej skali co 180tysięczne Knoxville w Tennessee i 70tysięczny Chełm na Lubelszczyźnie. W perspektywie amerykańskiej czy polskiej to nie są duże ośrodki, ale duch kraju kwitnie w takich miejscach. Mogą one robić wiele dla budowania wzajemnego partnerstwa. Nie muszą to być od razu jakieś wielkie biznesy i inwestycje. Liczy się wymiana młodzieżowa, kulturalna, poznawanie wzajemne. To właśnie robiliśmy pomiędzy naszymi miastami od czasu podpisania porozumienia partnerskiego w Knoxville w kwietniu 1998 roku, aż do mego odejścia z urzędu burmistrza z końcem ubiegłego roku. Mój następca zapewne kontunuuje ten kierunek.
Dał się pan poznać w Ameryce jako "burmistrz sukcesu". Co było największym osiągnięciem w pana karierze publicznej? Przewodniczenie Konferencji Burmistrzów Amerykanskich? 16letnie rządy w Knoxville?
Raczej rozbudowa tras turystycznych wokół Knoxville ("greenways"), które są do dziś atrakcją miasta.
Jak właściciwie rozpoczęła się pańska przygoda z Polską?
Pochodzę z Tennessee, stanu gdzie nie ma tylu Polaków, co w Nowym Jorku, Illinois, New Jersey, Pensylwanii, Michigan czy Ohio. Pana rodacy nie wpisali się w naszą historię tak silnie, jak w tych stanach. Nie mogę zatem powiedzieć, że moje polskie kontakty mają długi i "dziedziczny" charakter. Jednak Polacy wybierali także i moje rodzinne strony na swój dom, stawali się dobrymi Amerykanami, ludźmi sukcesu, dochodzili do poważnych pozycji i szacunku społecznego. To właśnie ci Polacy, na przykład lekarze (z moim przyjacielem dr. Markiem Pieńkowskim) czy naukowcyfizycy ze słynnego ośrodka Oak Ridge w sąsiedztwie Knoxville mieli wielki wpływ na uformowanie mojej opinii o was i waszym kraju. Potem przyszła pierwsza wizyta w 1997 roku, która tylko utrwaliła moje pozytywne uczucia i umotywowała mnie do zrobienia czegoś w kierunku współpracy. Pamiętam, jak wstrzasające wrażenie zrobił na mnie wtedy Majdanek z wciąż obecnym świadectwem zbrodni dookoła. W 2000 roku byłem już w Polsce z całą rodziną, dłużej i poznawałem wasz kraj gruntowniej. Można powiedzieć na dobre stałem się amatorem Polski.
A jak ambasadorem?
To był wynik nominacji prezydenta Georgew Busha, zaaprobowany następnie przez Senat. Nie wiem czym się kierował proponując mi pozycję ambasadora w Warszawie. O moich związkach z Polską jednak wiedział.
To przecież pana kolega ze studiów w Yale... Prasa rozpisuje się na temat waszej długoletniej przyjaźni. Jaki miała ona wpływ na nominację?
Myślę, że pozytywny. Chcę jednak przypominieć, że na tej samej uczelni innym kolegą ze studiów był John Kerry, obecny rywal Georgea Bush w wyborach prezydenckich.
Rozmowa nasza ukaże się w dniu wyborów prezydenckich, 2 listopada br. Skoro więc przy tym jesteśmy, jaki wynik pan przewiduje?
Jako ambasador nie mogę się wdawać w dywagacje na ten temat, ani komentować przebiegu kampanii prezydenckiej. Wybór należy do narodu amerykańskiego, a ten ma zawsze rację.
Amerykańskie wybory prezydenckie elektryzuja jednak cały świat.
Z międzynarodowego badania opinii publicznej wynika, że są trzy kraje gdzie George Bush cieszy się znacząco większym poparciem niż John Kerry. Są to: Polska, Rosja i Izrael. Czy i jak rozumie pan tę geografię poparcia? Znów zadał pan nazbyt polityczne dla ambasadora pytanie. Każdy z waszych Czytelników może skomentować to bez trudu po swojemu.
Jak silna jest 10milionowa polska grupa etniczna w Stanach Zjednoczonych? Jaki ma wpływ na wdarzenia polityczne? Na wybór prezydenta, na przykład?
Bez wątpienia Ameryka jest lepszym krajem z powodu mieszkających w niej Polaków. To jest powszechnie znane i bezdyskusyjne. Polonia amerykańska potrafi być liczącą się siłą polityczną czego dowiodła, m.in., w lobbowaniu na rzecz rozszerzenia NATO. Jestem pewien, że polscy Amerykanie licznie pójdą głosować w wyborach prezydenckich.
Jednym z tematów wyborczych ważnych dla polskiego elektoratu jest zniesienie obowiązku wizowego do USA. John Kerry obiecuje zająć się tą sprawą po wygranej...
Nie mogę i nie chcę komentować przebiegu kampanii. To nie jest zadanie ambasadora.
Jednak zniesienie wiz jest bardzo ważnym, by nie powiedzieć prestiżowym tematem w stosunkach polskoamerykańskich... Na łamach "New York Timesa" Aleksander Kwaśniewski określił utrzymywanie wiz dla Polaków jako rozczarowujące i trudne do zrozumienia. Podczas swojej wizyty w Waszyngtonie o przychylność na Kapitolu dla zniesienia wiz zabiegał Lech Wałęsa, który notabene sam obiecał Amerykanom zniesienie wiz do Polski i odpowiednich uregulowań dopilnował.
Mam pełną świadomość wagi tego problemu. Z ogromnym szacunkiem i uwagą odnoszę się do polskich argumentów w tej sprawie. Proszę mi wierzyć, że nie tylko przekazuję do Waszyngtonu wasze opinie i postulaty, ale także rozmawiam z wieloma ludźmi na ten temat.
Także z prezydentem?
Prezydentowi stanowisko polskie znane jest bardzo dobrze z pierwszej ręki. Z rozmów z prezydentem Aleksandrem Kwaśniewskim i premierem Markiem Belką. Proszę jednak pamiętać, że to Kongres decyduje w Stanach Zjednoczonych o tym kto i jak jest do kraju wpuszczany, a nie prezydent. Wśród 435 członków Izby Reprezentantów i 100 senatorów jest w tej materii wiele różnych opinii: od najbardziej restrykcyjnych, po liberalne. Decyzje są zwykle wynikiem konsensusu, a ten wymaga czasu. Ten czas wykorzystywany jest przez różne grupy lobbingowe. Powinien być także wykorzystany przez organizacje polonijne do jak najlepszego przedstawiania swego stanowiska kongresmenom. Od stycznia 2005 roku na Kapitalu będzie zasiadać nowy Kongres i problem wiz będzie zapewne jednym z pilniejszych, jakimi przyjdzie mu się zajmować.
Próbą łagodzenia napięć wokół problemu wizowego jest wprowadzenie programu doradztwa imigracyjnego (DPI) na Okręciu. Chodzi o zredukowanie przypadków zawracania z granicy USA posiadaczy wiz mniej lub bardziej trafną decyzją urzędnika. Jak działa ten program?
Bardzo dobrze. Współpraca pomiędzy polskimi i amerykańskim służbami zaangażowanymi w program jest modelowa. Opinie podróżujących pozytywne. Jest to niewątpliwy przykład zmierzania we właściwym kierunku. Uważam to za nasz wspólny sukces.
Innym z obszarów krytycyzmu naszych stosunków jest sprawa offsetu w kontrakcie na zakup samolotu wielozadaniowego F16. Rozbieżności w sposobie obliczania zaangażowania offsetowego i tempo tego zaangażowania oceniane są negatywnie przez większość sił politycznych w Polsce.
Mamy świadomość jak ważny dla obu stron jest kontrakt na dostawę F16. Robimy postępy w rozwiązywaniu problemu offsetowego i jest to przemiotem naszej troski. Podchodzimy do stanowiska polskiego z najwyższą uwagą.
Czy zastanawiał się pan dlaczego Polska jest najbardziej proamerykańskim krajem na świecie i najkonsekwentniejszym (choć niekiedy osamotnionym) sojusznikiem Stanów Zjednoczonych w Europie?
Odpowiedź nie jest trudna. Polacy po prostu rozumieją Amerykanów, mają wspólne wartości, do których są przywiązani i dobrze się ze sobą czują. Powiedziawszy to ostatnie, znów przypomnę o 10milionowej Polonii w USA. W katalogu wspólnych wartości na pierwszy plan wysuwa się umiłowanie wolności i właściwa ocena wartości jaka posiada. Konsekwencją tego jest zrozumienie dla walki o wolność towarzyszące Polakom od wieków, w zmaganiach z ościennymi dyktaturami, zaś Amerykanom od początku naszej niepodległości, o którą też musieliśmy zaciekle walczyć. Dlatego Polacy i Amerykanie są sobie bliscy jako zwyczajni ludzie, a nasze kraje jako niezawodni sojusznicy.
Wiem, że jest pasjonatem historii. Jakie polskie nazwiska uważa pan szczegolnie w niej znaczące?
Jako Amerykanin wymienię od razu Tadeusza Kościuszkę i Kazimierza Pułaskiego, bohaterów rewolucji amerykańskiej. W historii powszechnej kamieniami milowymi są postaci Mikołaja Kopernika, Fryderyka Chopina, Marii CurieSkłodowskiej, papieża Jana Pawła II, Lecha Wałęsy. Z pewnością w miarę lepszego poznawania waszej historii lista ta będzie się wydłużać...
Jak syntetycznie uprządkowałby pan cele swej misji w Polsce?
Przede wszystkim służenie jak najlepszym stosunkom politycznym obu naszych krajów i nadawanie im jak najwyższego poziomu. Dalej, rozwój kontaktów biznesowych. Rozbudowa współpracy wojskowej. Współpraca kulturalnonaukowa. Generalnie sprzyjanie jak najszerszemu rozwojowi kontaktów miedzyludzkich. Taki jest plan mojej misji.
Pora na przedstawienie rodziny...
Mam kochającą żonę Joan, która jest z zawodu nauczycielką. Mamy dwoje dzieci. J.Victor ma 14 lat, a Martha jest o trzy lata młodsza. Oboje chodzą do amerykańskiej szkoły i są zafascynowani Polską. Polskich przyjaciół mieli już zresztą w Knoxville. Joan doskonale weszła w rolę ambasadorskiej małżonki, ponadto udziela się w bardzo aktywnym w Warszawie towarzystwie pań ambasadorowych. Czuje się w Warszawie znakomicie.
Jakie zaintersowania i hobby ma ambasador?
Przede wszystkim jestem pasjonatem gorskich wędrówek. Polska jest pod tym względem bardzo wdzięcznym terenem i mam zamiar to wykorzystywać kiedy tylko czas pozwoli. Na pewno będę wędrował po Beskidach, Bieszczadach, okolicach Zakopanego... Po drugie, dosłownie zaczytuję się w książkach historycznych. Coś dla ciała i coś dla ducha.
Postępy językowe?
Dziękuję (po polsku). Uczę się polskiego na ile czas pozwala. Pracuję nad tym. To naprawdę nie jest łatwy język.
Wiem, panie ambasadorze, że znow pan się wymiga od odpowiedzi, ale w taki dzień nie mogę tego pytania nie zadać. Czy dla 40 milionow Polaków w Polsce i 10 milionów w Ameryce jest jakaś różnica, który z kandydatów wygra wyścig do Białego Domu?
Niech mi pan powie kto wygra, a ja wtedy odpowiem...
Dziękuje za rozmowę.
Rozmawiał: Waldemar Piasecki, Knoxville, Warszawa