W okresie świetności amerykańskich westernów, a nawet telewizyjnych seriali typu Bonanza, zwykle bywało tak, że część akcji rozgrywała się w jakimś zapyziałym i zakurzonym miasteczku Dzikiego Zachodu, gdzie był bar, szkoła, kościół, dom publiczny oraz urząd, w którym zasiadał szeryf. Widzom niemal zawsze wydawało się, że wszystkie te zabudowania były prawdziwe, ale w rzeczywistości magicy z Hollywoodu wznosili na filmowe potrzeby stosowne atrapy z dykty i kleju. Innymi słowy, ktoś wchodził do saloonu, by zaraz potem znaleźć się po drugiej stronie totalnie fikcyjnej przestrzeni, zwykle pustynnej, gdzie nie tylko nie serwowano whisky, ale w zasadzie nie było tam niczego innego do roboty. Nawet do klasycznego mordobicia nie mogło tam dojść.
Wspominam o tym dlatego, że pandemia koronawirusa zaczyna coraz bardziej wpływać na wielu ludzi, którym w taki czy inny sposób odbija szajba i którzy w związku z tym decydują się na kompletnie fikcyjne wycieczki, rejsy morskie i loty samolotowe. Przykładowo, z Singapuru nadeszła wiadomość, że firma Dream Cruises, która w normalnych czasach zajmowała się wożeniem ludzi po azjatyckich wodach na statkach oferujących w miarę luksusowe warunki, postanowiła, że skoro nie może na razie wykonywać tego rodzaju rejsów, zacznie oferować swojej klienteli kursy donikąd.
W sumie polega to na tym, że 1400 pasażerów wchodzi na pokład i udaje się w kilkudniową podróż po wodach... singapurskiego portu. Innymi słowy, ludzie ci nigdzie nie jadą i pozostają w swoim bezpośrednim sąsiedztwie, ale mogą mieć przez pewien czas złudne wrażenie, iż uczestniczą w klasycznym morskim cruise. Te rejsy-atrapy dostępne są wyłącznie dla mieszkańców Singapuru, którzy przed wyruszeniem w „podróż” muszą zostać przetestowani na Covida. Ponadto na pokładzie nieczynne są samoobsługowe bufety, a wszyscy pasażerowie muszą przestrzegać z góry ustalonych zasad, np. dotyczących trzymania się z daleka od innych uczestników wycieczki. Poza tym jednak złudzenie pływania po szerokich wodach jest podobno bardzo ponętne, mimo że wody te są bardzo wąskie. Złudzenie jest tym większe, że sprzedawane bilety są definiowane jako return tickets, co sugeruje, iż okręt nie tylko wywiezie każdego delikwenta na odległość 2 mil od brzegu, ale następnie pokona dokładnie te same dwie mile, by wrócić do portu.
Jakby na to nie patrzeć, jest to kompletna fikcja, podobna do tej westernowej, tyle że okręt wycieczkowy nie jest wycięty z tektury i ma prawdziwe wnętrza. Nie wiem, dlaczego coś takiego cieszy się sporą popularnością, ale jak twierdzi szef Dream Cruises, Michael Goh, wynika to zapewne z faktu, iż ludzie mają serdecznie dość siedzenia w domu i szukają dowolnych namiastek normalnego życia. Ponadto w czasie rejsu serwuje się za darmo drinki, a zatem można się na tyle ubzdryngolić, iż trasa podróży przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie.
Fikcyjne rejsy w Singapurze nie są bynajmniej jedynym pomysłem tego rodzaju. Kilka linii lotniczych wpadło na pomysł, że skoro w zasadzie nie można nigdzie latać, trzeba pasażerom zaproponować loty „w kółko”, czyli ponownie donikąd. I tak australijski przewoźnik Qantas oferuje 7-godzinne loty z Sydney do... Sydney. Na szczęście w tym akurat przypadku istnieją pewne walory turystyczne przelotu, jako że samoloty podróżują na stosunkowo niskiej wysokości, zapewniając pasażerom widoki Wielkiej Rafy Koralowej oraz krajobrazu środkowej części Australii, która jest w zasadzie bezludna i niedostępna. Mimo że bilety na te loty kosztują od 575 do 2700 dolarów, zwykle rozchodzą się w ciągu kilku minut.
Ale to jeszcze nic. Niektórzy azjatyccy przewoźnicy wpadli na pomysł, by brać na pokład samolotów komplet pasażerów, ale w ogóle nie startować, a jedynie oferować posiłki, drinki i rozrywkę nadawaną przez pokładowy system wideo. Oczywistym plusem tego rodzaju rozwiązania jest to, że nie trzeba zapinać pasów ani też nie istnieje możliwość nagłego spikowania na ziemię. Nie mówiąc już o tym, że oszczędza się w ten sposób wiele paliwa i ratuje Ziemię przed ekologiczną katastrofą. Co więcej, nie trzeba nawet pilotów, choć dla zachowania pozorów zwykle zajmują oni miejsca w swojej kabinie i opowiadają pasażerom rubaszne bzdury, by im umilić czas.
Muszę przyznać, że ten koronawirusowy rozwój wydarzeń nieco mnie niepokoi. Przede wszystkim nie bardzo rozumiem, na czym polega atrakcja siedzenia w samolocie na lotnisku w celu spożywania tzw. lotniczego jedzenia. Równie dobrze polskie koleje mogłyby zacząć oferować wizyty w stacjonarnych wagonach Warsu, gdzie można by sobie zamówić schabowego i żywca bez konieczności jechania z Łodzi do Koluszek oraz bez tłuczenia się po wyboistych torach. Tyle że równie dobrze można by było pójść do normalnej restauracji, takiej nie na kołach i szynach, gdzie żarcie jest niemal na pewno znacznie lepsze.
Ponadto ten pandemiczny pęd w kierunku fikcji może mieć poważne następstwa. Co się bowiem stanie, gdy kiedyś wejdziemy do sklepu Target, by po drugiej stronie ściany z dykty znaleźć wysypisko śmieci? A gdy wsiądziemy do taksówki w Chicago, okaże się, iż kierowca jest nas w stanie zawieźć wyłącznie z O’Hare na O’Hare, choć po drodze może zahaczyć o Rockford. A jeśli chodzi o totalnie fikcyjne kontakty seksualne, nawet nie chcę o tym myśleć. Mam nadzieję, że nie będą z dykty.
Andrzej Heyduk
Reklama