Eksperci twierdzą, że w obecnych wyborach prezydenckich dojdzie do sytuacji, jaka będzie miała miejsce po raz pierwszy od roku 1908. Szacuje się, że frekwencja wyborcza wyniesie ok. 65 proc., czyli że w sumie głosy odda 150 milionów Amerykanów! Wynika to nie tylko z ogólnego zainteresowania tegoroczną elekcją, ale również z faktu, iż w kontekście pandemii rekordowa liczba wyborców zdecydowała się głosować wcześniej niż zwykle...
Entuzjazm wyborców
W Teksasie już na 10 dni przed wyborami głosy oddało ponad 70 proc. wszystkich uprawnionych do głosowania osób. Przed niektórymi lokalami wyborczymi w stanie Georgia ludzie musieli odstać w kolejce 10 godzin, by wypełnić kartę wyborczą. Podobne zjawiska wystąpiły w stanach: Floryda, Wisconsin, Wirginia i Ohio. Spodziewana rekordowa frekwencja wyborcza nie zwiastuje żadnego konkretnego wyniku, gdyż nikt nie wie dokładnie, na kogo ludzie głosują, ale świadczy o tym, iż tym razem uczestniczyć w elekcji chcą dodatkowe miliony ludzi.
Z historycznego punktu widzenia frekwencja wyborcza w czasie wyborów prezydenckich bywała już w USA znacznie wyższa. Do roku 1824 nie notowano tego rodzaju danych, ale później dwukrotnie – w roku 1840 i 1860 – przy urnach stawiło się ponad 80 proc. wyborców. Wtedy jednak Stany Zjednoczone miały znacznie mniej ludności, a obywatele uważali udział w wyborach za ważny obowiązek, z którego każdy winien się był wywiązać.
Później wskaźnik frekwencji systematycznie malał. We wspomnianym roku 1908 głosowało 65,4 proc. wyborców, ale już 16 lat później głosy oddało tylko nieco ponad 48 proc. procent Amerykanów. Od tego momentu aż po dziś frekwencja wyborcza oscyluje między 50 i 60 procentami i nawet w roku 2008, w czasie kampanii wyborczej Baracka Obamy, która wywołała duży entuzjazm i powszechną mobilizację elektoratu, przy urnach stawiło się 57 proc. wyborców. Po raz ostatni ponad 60 proc. ludzi głosowało w 1968 roku, co częściowo wynikało z powszechnego sprzeciwu wobec wojny w Wietnamie.
W kontekście globalnym Ameryka nie prezentuje się najgorzej, ale pozostaje daleko w tyle za wieloma innymi demokracjami. W Belgii oraz Szwecji frekwencja wyborcza w wyborach powszechnych niemal zawsze przekracza 80 procent. 70-procentową frekwencją szczycą się takie kraje jak: Izrael, Nowa Zelandia, Niemcy, Francja i Korea Południowa. Wprawdzie w Belgii głosowanie jest obowiązkowe, ale ignorowanie tego wymogu nie prowadzi do żadnych kar lub konsekwencji prawnych. W Polsce do urn idzie zwykle niewiele ponad 50 proc. wyborców, a czasami jeszcze mniej.
Przymus głosowania?
Dyskusja o przymusowym głosowaniu trwa od lat w wielu różnych krajach. Wbrew pozorom nie jest to wcale takie egzotyczne rozwiązanie. Obowiązuje w kilku europejskich krajach, nie tylko w Belgii, ale również w Grecji czy Bułgarii. W Australii udział w wyborach jest nie tylko przymusowy, ale za uchylanie się od tego obowiązku wymierzane są mandaty. W 2010 roku odbyły się tam na przykład wybory stanowe w Tasmanii. Sześć tysięcy mieszkańców stanu do urn nie przyszło i każdy z nich dostał mandat w wysokości 26 dolarów. Inna sprawa, że mandat ten zapłaciło tylko 2 tysiące wyborców.
Obowiązkowe wybory są też w Brazylii, Argentynie i Peru, natomiast w Luksemburgu głosować musi każdy, kto ma od 18 do 75 lat, chyba że mieszka poza granicami kraju. Czasem do głosowania zmuszają też władze regionalne – tak jest na przykład w jednym ze szwajcarskich kantonów. Łącznie szacuje się, że przymusowe głosowanie obowiązuje w 26 krajach. Jednak wprowadzenie takiego rodzaju rozwiązania w USA jest mało prawdopodobne, gdyż niemal na pewno wymagałoby uchwalenia poprawki do konstytucji, co w obecnym kontekście politycznym jest praktycznie niemożliwe. Poza tym niemal pewne jest to, iż wszelkie propozycje tego rodzaju znalazłyby się na forum amerykańskich sądów różnych instancji i wszystko to po pewnym czasie zabrnęłoby do Sądu Najwyższego.
W ogromnej większości zachodnich demokracji mniej więcej połowa uprawnionych do głosowania niemal zawsze ignoruje elekcje. Jest to zjawisko o tyle niepokojące, że w przypadku wyborów, w których różnica głosów między poszczególnymi kandydatami jest bardzo niewielka, udział dodatkowych milionów wyborców mógłby zmienić ostateczny rezultat. W roku 2016 Donald Trump pokonał Hillary Clinton w stanach: Floryda, Michigan, Pensylwania i Wisconsin mikroskopijną większością głosów i to właśnie przesądziło o jego ostatecznym sukcesie. Jak wykazały późniejsze analizy, siłą napędową tego sukcesu było przede wszystkim to, że w porównaniu do wyborów w 2012 roku przy urnach zjawiło się znacznie mniej wyborców czarnoskórych i latynoskich.
Wyborcza apatia jest od wielu dekad głównym problemem zachodnich demokracji. Znaczna część elektoratu prędzej czy później dochodzi do wniosku, że nie ma na nic większego wpływu, a poszczególne głosy wyborców w ostatecznym rozrachunku się nie liczą. Tylko w obliczu poważnych kryzysów politycznych, społecznych lub ekonomicznych następuje ożywienie zainteresowania wyborami, które jest jednak zwykle krótkotrwałe.
Oczywiste jest to, że dziś Ameryka znajduje się w stanie kryzysowym, co jest wynikiem splotu wielu czynników. I to właśnie dlatego frekwencja wyborcza może przekroczyć wszelkie oczekiwania. Nie znaczy to jednak, że tak będzie zawsze. Niemal pewne jest, że już za cztery lata wrócimy do poziomu mniej więcej 50 proc., chyba że kraj będzie miał wtedy do czynienia z jakimiś równie ważkimi problemami.
Andrzej Heyduk
Reklama