Dziesięć lat temu miałem atak serca na statku wycieczkowym na środku Oceanu Atlantyckiego w drodze do Anglii.
Wszystko zaczęło się wtedy, kiedy razem z żoną Lindą robiliśmy to, co zawsze robimy każdego poranka – ćwiczyliśmy przed śniadaniem. Ona pedałowała na rowerze do ćwiczeń, a ja chodziłem po ścieżce dookoła basenu na pokładzie. Po godzinie chodzenia zdecydowałem, że schodzę na dół do naszej kabiny, wezmę prysznic i zaczekam, aż Linda skończy swoje ćwiczenia.
Kiedy dotarłem do kabiny zacząłem się pocić. Nie wiedziałem skąd to się bierze. Marsz, który wykonałem na ścieżce był bardzo łagodny i nawet nie spociłem się tam tak bardzo. Silnie wiało na trasie, którą płynął prom i ten wiatr osuszył mój pot. Do tego miałem na sobie nowe ubrania z mikrofibry – czapkę, podkoszulek i szorty z obietnicą, że jeśli je będę mieć na sobie, to nie będę się tak pocił, a nawet jeśli – nie poczuję tego.
Ale oto stałem w kabinie spocony.
Wiedziałem, że muszę przestać się pocić nim wróci Linda i pójdziemy na śniadanie. Wymyśliłem, że wyjdę na balkon i schłodzę się, ale właśnie zacząłem pocić się mocniej i dotarło do mnie, że mam problemy z oddychaniem. Więc wszedłem pod prysznic i odkręciłem zimną wodę, ale to nijak nie pomogło. Nadal pociłem się jak dzik z Arkansas.
Pociłem się i miałem problem z oddychaniem przez 10 minut, i nagle zauważyłem, że moje serce szybko bije. Wyskoczyłem spod prysznica, złapałem swój zegarek i spróbowałem zmierzyć swój puls.
Ale nie mogłem nadążyć z uderzeniami, ponieważ nie mogłem liczyć tak szybko.
Wiesz, że masz kłopot, kiedy nie możesz zmierzyć pulsu, ponieważ uderzenia nadchodzą zbyt szybko. Gdy tylko spróbujesz policzyć 100 uderzeń, wiesz, że brakuje ci dziesiątek innych. Nikt nie może tak szybko liczyć.
Wiedziałem, że nie mogę dostać się do skrzydła szpitalnego na pierwszym pokładzie bez Lindy, więc usiadłem nago na środku naszej kabiny i czekałem.
Przyszła i zobaczyła mnie – spoconego, nagiego i spytała: “Co się dzieje?”
“Myślę, że jestem chory” – odpowiedziałem.
Zadzwoniła do skrzydła szpitalnego i powiedziała im, że schodzimy do nich.
Narzuciłem na siebie podkoszulek, ubrałem szorty i poszedłem w głąb korytarza do windy. „Nie masz butów” – powiedziała Lina.
A ja nie zawróciłem. Szedłem.
Kiedy dotarliśmy do skrzydła szpitalnego było tam pełno ludzi, ale pielęgniarka popatrzyła na mnie, kazała mi usiąść, zmierzyła puls i zaprowadziła na ostry dyżur. Mój puls wynosił 207.
Dali mi jakiś zastrzyk, żeby uregulować moje serce, ponieważ kurczyło się jak oszalała ośmiornica, kiedy powinno zachowywać się jak ospała meduza.
Zastrzyk był wspaniały. Jak tylko lekarka mi go wstrzyknęła w żyłę, zapytała mnie jak się czuję. A ja powstrzymałem swoje pocenie i drżenie, żeby zobaczyć, jak się czuję. I poczułem – cokolwiek to było, co mi podała, to przemieszczało się w moim ciele jak strumień – od żyły w ramieniu, poprzez klatkę piersiową do serca, w górę ramienia i jeszcze bardziej w górę w szyję, usta, oczy i mózg. Powolny, stale rosnący strumień spokoju, który uspokoił to, co robiło moje serce.
Po tym przez kolejne 6 godzin robili mi badania i zdiagnozowali, że miałem arytmię serca z migotaniem przedsionków i podwyższonym poziomem enzymów sercowych.
Lekarka powiedziała mi, że miałem atak serca i zdecydowanie powinienem zobaczyć się z kardiologiem w najbliższym porcie – w Lizbonie.
Jak możecie sobie wyobrazić, pomyślałem, że to dobry pomysł, a następnego ranka Linda i ja byliśmy w szpitalu i wypełniałem niezbędne dokumenty do opuszczenia statku, aby móc zobaczyć kardiologa.
Wtedy zatrzymało mnie zdanie „To nie jest akt zgonu” na górze strony i zacząłem uważnie czytać formularz.
Druga strona wyjaśniła, że jeśli wypełnię formularz i opuszczę statek, to możliwe, że nigdy nie będę mógł na niego wrócić. Kardiolog w Lizbonie może uznać mnie za niezdolnego do podróżowania, jeśli stwierdzi, że jestem zbyt słaby. W takim wypadku utknąłbym w Lizbonie.
Nie chciałem utknąć w Lizbonie i zdecydowanie nie chciałem umrzeć w Lizbonie.
W tym przypadku nie chciałem nigdzie umierać. Śmierć to nie było coś, co chciałem widzieć w swojej przyszłości. Trójka moich przyjaciół zmarła w ubiegłym miesiącu i ja nie chciałem umierać. Miałem ten szalony pomysł, że jeśli zostanę na statku, to będę zdrowy, a migotanie przedsionków nie powróci.
Pomyślałem, że niewypełnienie tej formy z nagłówkiem ,,To nie jest akt zgonu” i nieopuszczenie statku bez spotkania z kardiologiem to będzie najlepsze wyjście. Powiedziałem o tym pielęgniarce. To była bardzo miła osoba, Filipinka, która towarzyszyła mi we wszystkich badaniach i kiedy powiedziałem jej, że nie spotkam się z kardiologiem, odpowiedziała ze swoim hiszpańskim akcentem: ,,Musisz zobaczyć kardiologa. Wiem w jakim byłeś stanie, kiedy tu przyszedłeś. Było źle. Nie wyglądałeś jak teraz – stojący i oddychający żywy człowiek. Widzę, że teraz myślisz, że już jest lepiej, ale wtedy kiedy ciebie zobaczyłam, to było bardzo źle. I myślę, że nadal nie jest dobrze”.
Powiedziałem jej, że nie chcę opuszczać statku.
„Nie mogę ci powiedzieć, co masz robić, ale jeśli byłabym tobą i byłabym tak chora, to chciałabym opuścić statek i zobaczyć kardiologa”.
A ja powiedziałem ponownie: „Nie chcę opuszczać statku”.
„Widzę” – odpowiedziała.
Uśmiechnąłem się, uścisnąłem jej rękę i powiedziałem: „Mam nadzieję, że już się nie zobaczymy”.
Pokiwała głową i odpowiedziała: „Ja też”.
Heart Attack Cruise – Part 1
Ten years ago today, I had a heart attack on a cruise ship in the middle of the Atlantic on the way to England.
It all started when my wife Linda and I were doing what we did every morning –– exercising before breakfast. She was pedaling on a recumbent bike, and I was just walking at a fast pace on the track around the pool deck. After about an hour of that I decided to go down to our cabin and take a shower and wait for Linda to finish exercising.
When I got to our cabin, I suddenly started sweating. I didn't know where that was coming from. The walking I did on the jogging track was pretty mild, and I hadn’t been sweating at all. There was a pretty strong wind the ship was moving into, and it whisked the sweat off me. Plus I was wearing my new micro–fiber hat and t–shirt and shorts, and they all promised me that if I wore them I wouldn’t sweat and if I did I wouldn’t feel it.
But there I was in my cabin sweating.
I knew I had to stop sweating before Linda got back and we went off for breakfast. So I figured I would walk onto the balcony and cool off, but I just started sweating more, and I realized I was having trouble breathing. So I went into the shower and turned on the cold water, but that didn’t do any good. I was still sweating like an Arkansas hog.
I’d been sweating and having trouble breathing for ten minutes, and suddenly I noticed that my heart was beating at a fast clip. I jumped out of the shower and grabbed my wristwatch and tried to time my pulse.
But I couldn’t keep track of the beats because I couldn’t count that fast.
Listen, you know you’re in trouble when you can’t time your pulse because the beats are coming too fast. As soon as you try to count 100 beats, you know you're missing dozens of other beats. Nobody can count that fast.
I knew I couldn’t get to the infirmary on the first deck without Linda, so I sat down naked in the middle of our cabin and waited.
She came in then and saw me there sweating, naked, and she said, “What’s wrong?”
I said, “I think I’m sick.”
She called the cruise ship’s infirmary and told them we were coming down.
I threw on my t–shirt and shorts and started walking down the corridor to the elevators. Linda said, “You don’t have your shoes.”
I didn’t go back to get them. I just kept walking.
We got to the infirmary and the place was packed, but the nurse looked at me and told me to sit down and took my pulse and then helped me to the emergency room. My pulse was 207.
They gave me a shot of something to regulate my heart because it was contracting like a crazy octopus when it should be contracting like a languid jellyfish.
The injection was amazing. As soon as the doctor shot it in my vein, she asked me how I felt, and I paused my shaking and sweating to see how I felt, and it was like I could feel whatever it was that she gave me moving through my body like a slow stream, up from the vein in my arm, across my chest to my heart and up my shoulder, and up and over my neck to my lips and eyes and brain. A slow steady rising stream of ease that calmed down all that pounding my heart was doing.
After that, for the next 6 hours they ran tests, and what they found was that I had had a cardiac arrhythmia with an atrial fibrillation and elevated levels of cardiac enzymes.
The doctor told me I had had a heart attack and that I should definitely see a cardiologist at the next port, Lisbon.
As you can imagine, I thought that was a good idea, and the next morning, Linda and I were in the infirmary, and I was filling out the necessary paperwork for leaving the ship so I could see the cardiologist.
That’s when I was stopped by that phrase “This is not a Death Certificate” on the top of the page, and I started to read the form carefully.
The second page made it clear that if I filled out the form and left the ship it was possible I might never be able to get back on it. The cardiologist in Lisbon could declare me unfit to travel if he thought I was too weak. In which case, I was stuck in Lisbon.
I didn’t want to be stuck in Lisbon, and I definitely didn’t want to die in Lisbon.
For that matter, I didn’t want to die anywhere. Death was not something I wanted to be seeing in my future. Three of my friends had died in the previous month, and I didn’t want to die. I had this crazy idea that if I could stay on the cruise ship I would be healthy and swell and the atrial fibrillations would never come back.
I figured that not filling out the form that said “This is not a Death Certificate” and not leaving the ship to see the cardiologist was the best way to go, and I told the nurse that. She was a very nice person, from the Philippines, and had been with me throughout my tests, and when I told her that I wasn’t going to see the cardiologist she said in her Spanish accent, “You must see the cardiologist. I know how you were when you came in. It was bad. You weren’t like this, standing and breathing like a living man. I see you now and you think you are better, but when I saw you then you were very bad, and I feel you still are.”
I said, “I don’t want to leave the ship.”
“I can’t tell you what do to, but if I were you and had been that sick, I would leave this ship, see the cardiologist.”
I said it again. “I don’t want to leave the ship.”
She said, “I see.”
I smiled and shook her hand and said, “I hope I don’t see you again.”
She shook her head and said, “And so do I.”
John Guzlowski
amerykański pisarz i poeta polskiego pochodzenia. Publikował w wielu pismach literackich, zarówno w USA, jak i za granicą, m.in. w „Writer’s Almanac”, „Akcent”, „Ontario Review” i „North American Review”. Jego wiersze i eseje opisujące przeżycia jego rodziców – robotników przymusowych w nazistowskich Niemczech oraz uchodźców wojennych, którzy emigrowali do Chicago – ukazały się we wspomnieniowym tomie pt. „Echoes of Tattered Tongues”. W 2017 roku książka ta zdobyła nagrodę poetycką im. Benjamina Franklina oraz nagrodę literacką Erica Hoffera, za najbardziej prowokującą do myślenia książkę roku. Jest również autorem dwóch powieści kryminalnych o detektywie Hanku Purcellu oraz powieści wojennej pt. „Road of Bones”. John Guzlowski jest emerytowanym profesorem Eastern Illinois University.
—
John Guzlowski's writing has been featured in Garrison Keillor’s Writer’s Almanac, Akcent, Ontario Review, North American Review, and other journals here and abroad. His poems and personal essays about his Polish parents’ experiences as slave laborers in Nazi Germany and refugees in Chicago appear in his memoir Echoes of Tattered Tongues. Echoes received the 2017 Benjamin Franklin Poetry Award and the Eric Hoffer Foundation's Montaigne Award for most thought-provoking book of the year. He is also the author of two Hank Purcell mysteries and the war novel Road of Bones. Guzlowski is a Professor Emeritus at Eastern Illinois University.