W kraju nad Wisłą panuje taka dobra zasada wyrosła z kultury chrześcijańskiej, że o zmarłych mówimy dobrze, albo wcale. To dobra tradycja. Niestety tego „przywileju” zazdroszczą nieboszczykom rodzimi bohaterowie życia publicznego. Władza – jaka by nie była – oczekuje, że także o politykach, sędziach czy innych aktorach życia publicznego, my dziennikarze będziemy pisać dobrze, albo wcale. Niedoczekanie wasze!
Polska to taki kraj, w którym o szeroko rozumianej wolności politycy wszystkich opcji lubią dużo opowiadać. Odwołują się do niej, jako do wartości kluczowej i fundamentalnej dla społeczeństwa demokratycznego. Samo w sobie jest to oczywiście zjawiskiem jak najbardziej dobrym i pożądanym. Problem w tym, że nader często są to puste frazesy, słowa za którymi nie idą czyny. Ot, taka sobie czcza gadanina. Kolejne rządy po 1989 roku nie zadbały odpowiednio o wolność mediów i poczucie bezpieczeństwa dla dziennikarzy wykonujących swój zawód. Chodzi w szczególności o niesławny art. 212 Kodeksu Karnego, który dotyczy odpowiedzialności karnej za zniesławienie. To relikt epoki komunizmu, pozostałość po słusznie minionym systemie, który w swej naturze stanowił całkowite zaprzeczenie demokracji i poszanowania wolności m.in. dla przedstawicieli prasy. Dzisiaj, w wolnej już Polsce nadal wykorzystuje się go w charakterze bata na dziennikarzy, po który szczególnie ochoczo sięgają politycy niezadowoleni z krytyki, jaka spływa na nich za sprawą niezależnych mediów. Często obrywa się także dziennikarzom śledczym oraz przedstawicielom redakcji regionalnych, którzy ośmielą się wypuścić spod swego pióra artykuł stawiający urzędnika samorządowego w niekorzystnym świetle. Owszem politycy raz za razem obiecują likwidację tego skandalicznego przepisu, jednak robią to będąc w opozycji. Wtedy taka narracja jest im na rękę. Natomiast, gdy tylko dorwą się do władzy szybko zapominają o swoich postulatach i w sprawie feralnego artykułu 212 k.k. nie robią absolutnie nic! I tak ta spirala żenady i kpiny z wolności obywatelskich kręci się od lat w koło Macieju.
Wolność mediów i wolność słowa funkcjonuje prawdziwie w Stanach Zjednoczonych. Amerykańska konstytucja wyraźnie zabrania politykom wprowadzania jakichkolwiek przepisów prawnych, które pozbawiłyby obywateli (a więc również dziennikarzy) prawa do znieważania funkcjonariuszy publicznych. W Polsce wolności słowa po prostu nie ma! W Polsce jest ona fikcją. Nie można mieć tylko częściowej wolności słowa. Ona jest całkowita, albo żadna. Po Państwa stronie Atlantyku, osoba, która czuje się zniesławiona przez żurnalistę, może skorzystać z powództwa cywilnego, nie zaś karnego! Dla Amerykanów jest czymś niewyobrażalnym, by w takich sprawach angażowana była prokuratura… Nad Wisłą dziennikarz, który skrytykuje polityka może stać się kryminalistą skazanym z Kodeksu Karnego. Takich przypadków jest niestety bardzo wiele. To nie jest jakiś martwy, archaiczny przepis, którego istnieniem nikt nie zawraca sobie głowy. Jak przy jego pomocy zwalcza się wolne media? Oto przykład z zeszłego roku: znany redaktor portalu wPolityce.pl Wojciech Biedroń, który opisał historię kłamstw sędziego Wojciecha Łączewskiego. Pan sędzia, łamiąc zasadę niezależności sędziów, angażował się politycznie korespondując potajemnie z fałszywego konta na Twitterze z innym użytkownikiem tego portalu, którego omyłkowo wziął za znanego dziennikarza i redaktora naczelnego „Newsweeka” Tomasza Lisa. Łączewski będąc przekonanym, że rozmawia z gwiazdą liberalnych mediów, namawiał rzekomego red. Lisa do prowadzenia antyrządowej kampanii. Kiedy dziennikarze opisali całą sprawę, przerażony sędzia bojąc się kompromitacji złożył do prokuratura zawiadomienie ws. rzekomego popełnienia przestępstwa. Fałszywie twierdził, że ktoś włamał się na jego konta na Twitterze i chce go skompromitować podszywając się pod niego. Postępowanie wykazało, że wersja sędziego była nieprawdziwa, a Łączewski dopuścił się poważnego przestępstwa w postaci składania fałszywych zeznań oraz złożenia zawiadomienia o popełnieniu przestępstwa, które nigdy nie miało miejsca. Red. Biedroń publicznie skrytykował sędziego Łączewskiego opisując jego przypadek. Nazwał go m.in. kłamczuszkiem.
Sprawa trafiła do sądu, a dziennikarz został pozwany z artykułu 212 k.k. Co prawda sąd pierwszej instancji przyznał, iż red. Biedroń miał prawo i podstawę, by zarzucić sędziemu kłamstwo, jednak mimo wszystko skazał dziennikarza na horrendalną grzywnę w wysokości 25 tysięcy złotych! Dlaczego? Dziennikarz popełnił mały błąd – napisał, że przeciwko Łączewskiemu toczy się postępowanie DYSCYPLINARNE, kiedy w rzeczywistości było to jedynie postępowanie WYJAŚNIAJĄCE. Sąd drugiej instancji wyrok podtrzymał, choć złagodził karę grzywny do sumy 3 tysięcy złotych. Za zwykłą i drobną pomyłkę, która mogłaby być po prostu sprostowana w kolejnym artykule, sąd zrobił z dziennikarza kryminalistę. Natomiast sędzia, który w sposób oczywisty i niepodważalny poważnie złamał prawo wciąż nie doczekał się wyroku. Taką właśnie mamy sprawiedliwość w kraju nad Wisłą i tak oto działa tutaj wolność mediów w praktyce.
Inny przykład przepisu prawnego, który w swej istocie stanowi całkowite zaprzeczenie idei wolności słowa, to art. 135 § 2 Kodeksu Karnego. Przewiduje on karę do 3 lat pozbawienia wolności za publiczne znieważenie prezydenta RP. I znowu – nie jest to prawo martwe czy zapomniane. Obowiązuje ono z całą swoją mocą. Przekonał się o tym na własnej skórze polski podróżnik i komentator polityczny Wojciech Cejrowski, który został prawomocnie skazany za stwierdzenie, że prezydent Kwaśniewski upijał się podczas wykonywania obowiązków służbowych. Nagrania wskazujące na stan upojenia alkoholowego ówczesnego prezydenta łatwo można znaleźć w Internecie, nie był to zatem zarzut wyssany z palca. Niech żyje wolność słowa!
Rolą wolnych i niezależnych mediów nie jest poklepywanie polityków po plecach, a patrzenie im na ręce i krytykowanie ich, kiedy dziennikarz uzna to za stosowne. Redakcje nie mogą być przedłużeniem partii politycznych, swoistymi tubami propagandowymi dbającymi o dobry PR szeroko rozumianej władzy – prezydenta, premiera, ministrów, posłów, senatorów, samorządowców, sędziów czy wreszcie niższych rangą urzędników i funkcjonariuszy publicznych. Dziennikarze muszą mieć gwarancje wolności słowa i prasy. W przeciwnym razie wykonywanie naszego zawodu tutaj w Polsce zawsze będzie obarczone poważną patologią i dużym ryzykiem otrzymania wyroku karnego. Politycy tego fatalnego prawa nie zmienią, bo nie leży to w ich interesie. Dlatego właśnie nic się tutaj nie zmieni bez zdecydowanych nacisków ze strony społeczeństwa obywatelskiego, organizacji broniących praw człowieka oraz stojących na straży wolności mediów. My jako dziennikarze możemy ten problem opisywać, zwracając uwagę na ogromną skalę systemowej patologii i zakłamania. Tylko w ten sposób uda się obudzić sumienie narodu i zmotywować ludzi do nacisków na polityków, którzy zgodnie z konstytucją powinni wykonywać wolę społeczeństwa!
Tomasz Winiarski
Amerykanista, dziennikarz relacjonujący wydarzenia z USA, korespondent mediów krajowych i polonijnych. Publicysta i felietonista. Miłośnik i propagator amerykańskiego stylu życia. Jego artykuły, wywiady i komentarze publikowane są w ogólnopolskiej prasie drukowanej oraz internetowej m.in. w Tygodniku Katolickim „Niedziela”, „Gazecie Polskiej”, „Dzienniku Gazecie Prawnej”, miesięczniku „Gazeta Bankowa”.
Reklama