Przeciskałem się między fotelami w samolocie, żeby jak najszybciej wyjść i ustawić się w kolejce do oficera imigracyjnego. W Polsce był już dzień świętego Mikołaja, tu późny wieczór 5 grudnia, gdy usłyszałem dźwięk przychodzącego SMS-a: ,,Z Miłoszem źle. Jest reanimowany”. A za chwilę drugi: ,,Miłosz umarł. Czy mamy czekać na Ciebie?” Z O`Hare do hospicjum przy Cicero na południu Chicago jest dobrze ponad godzinę. Nie wiem, czemu tak pędziłem. Żeby nie fatygować jego przyjaciół, którzy przez ostatnie tygodnie opiekowali się naszym kolegą, czy z obawy, że zakład pogrzebowy nie będzie chciał czekać na mnie z zabraniem ciała? Czekali.
Miłosza poznałem na początku lat 90., gdy pojawił się w naszej młodej, raczkującej jeszcze wtedy redakcji. Miał pisać o sprawach Nowego Targu. Szybko okazało się, że współpraca nie będzie łatwa. Znikał na całe tygodnie, a my nie wiedzieliśmy, co się z nim dzieje. Nie podejrzewaliśmy, że stoi za tym wódka. Miłosz, zanim osiadł pod Tatrami, był marynarzem i tam, na statkach, nauczył się pić. Jak sam opowiadał, to był jego sposób na samotność. Niedługo pracowaliśmy wtedy razem, bo Miłosz razem z żoną Tamarą i maleńką córeczką Wandą wygrali zieloną kartę w Ameryce.
Za Wielką Wodą alkohol znowu z nim wygrywał. Na Florydzie, gdzie wylądował po rozejściu się z żoną, imał się różnych prac. Na statkach, w hotelach, w barach. I tak przez wiele lat wyrzucany z kolejnych prac, wylądował w kartonach na plaży na Key Weście. Kolejne lata beznadziejnego picia. Wreszcie areszt za wybitą szybę w sklepie monopolowym. Później kilkudniowy powrót na piechotę z więzienia w Key Largo na Key West (prawie 100 mil). To tylko niektóre przygody, które wówczas zafundował sobie Miłosz Sowa. Był już na dnie, gdy jeden z jego kolegów przywiózł go do Chicago na operację przepukliny.
To był maj 2000 roku, gdy z dwójką zwycięzców konkursu Tygodnika – Józkiem Ciągwą i jego 10-letnim synkiem Michałem wylądowałem w Chicago. Tygodniowy pobyt pod Searsem był pierwszą nagrodą w konkursie organizowanym przez naszą gazetę. Jedną z atrakcji miał być udział w słynnej Paradzie 3-Majowej. Piękna, słoneczna pogoda towarzyszyła tysiącom Polaków maszerujących aleją Columbus w Downtown Chicago. Przeciskaliśmy się we trójkę przez tłum, gdy ktoś złapał mnie za rękę: – Poznajesz mnie? Przede mną stał Miłosz Sowa. Zarośnięty, brudny, śmierdzący, w łachmanach. Słyszał, że w Chicago ukazuje się ,,Tygodnik Podhalański” i chciałby w nim znów pracować. Nie miałem czasu na rozmowę. Na odchodne rzuciłem mu tylko, że musiałby przestać pić i że nie mam czasu na spotkania i pogawędki, bo program pobytu mi na to nie pozwala. Np. jutro mamy w planie zoo.
Gdy nazajutrz z moimi gośćmi weszliśmy do ogrodu zoologicznego, na ławeczce siedział Miłosz. Nie dał za wygraną. Zarzekał się, że przestanie pić. Nie wierzyłem. Obok mnie i klatek ze zwierzętami szedł facet, który pił od ponad 20 lat.
A jednak dał radę. Od tego czasu kierował redakcją ,,Tygodnika Podhalańskiego” w Chicago. On, rodem z Raciborza, przyszywany nowotarżanin, zaczął pisać o chicagowskich góralach i polonusach. I to nie tak, jakby chcieli. Czyli albo dobrze, albo w ogóle. Tak prawdziwie, po dziennikarsku. Gdy w Domu Podhalan przy Archer na południu Chicago siadał przy barze z góralami, starali się mu polać. ,,Jestem alkoholikiem i swoje już wypiłem” – mawiał i zadziwiał swoją konsekwencją. U Podhalan zyskał szacunek. W miejscowych wspólnotach anonimowych alkoholików stał się liderem. Jeździł na mitingi AA i opowiadał o swoim nałogu, wyciągał z niego podobne do siebie, uzależnione osoby. Gdy kilka dni temu umierał, kończyło się 19 lat jego trzeźwości.
Miłosz kochał książki. Lubił opowiadać o swoich morskich przeżyciach i znajdywał wiernych słuchaczy. Miał niezwykły dystans do siebie. Poczucie humoru, dzięki któremu wśród mądrych zyskiwał przyjaciół, wśród głupich – wrogów. Podczas pożegnania w kościele św. Błażeja w Summit pozwoliłem sobie odtworzyć z magnetofonu anegdotę, którą opowiedział mi, jak był już bardzo chory. Otóż, gdy schodził ze statku w Gdyni, szedł do monopolowego i kupując żytnią wódkę i piwo, przedstawiał się, że nazywa się Miłosz Sowa i zszedł ze statku. Ekspedientka odpowiedziała, że zamawiając alkohol, nie musi się przedstawiać. A on na to, że przecież nie chce być anonimowym alkoholikiem. Poczucie humoru nie opuszczało go do końca.
Miłosz kochał bardzo swoją córeczkę Wandzię. Mimo że na ścianie nad łóżkiem wisiały jej zdjęcia, nigdy nie starczyło mu odwagi, żeby do niej napisać, zadzwonić, zaopiekować się nią, wytłumaczyć się. Gdy mimo wszystko zadzwoniła, leżał już na łożu śmierci. Płakali oboje, wspominając kilka pierwszych lat, gdy byli razem. Powiedział mi potem, że to były najpiękniejsze chwile w jego życiu.
Chcę bardzo podziękować wszystkim, którzy opiekowali się Miłoszem w ostatnich tygodniach jego życia. Szczególnie Iwonie Klimowskiej, wspaniałej pielęgniarce; Kazimierzowi Fryzowiczowi, który mimo swoich problemów zdrowotnych wspierał każdego dnia naszego kolegę; Bogdanowi Ogórkowi, który bardzo mu pomagał i bez którego trudno byłoby wyobrazić sobie zorganizowanie tak pięknego pożegnania. Markowi Ogórkowi, na którego zawsze mógł liczyć. Dziękuję red. Piotrowi Batorowiczowi za wielogodzinne rozmowy z Miłoszem. Dziękuję Jackowi Skoczeniowi, prezesowi Klubu Ratowników TOPR, za wsparcie. Wszystkim, którzy tak licznie towarzyszyli Miłoszowi w ostatnich chwilach jego życia i stawili się, gdy odszedł.
Jurek Jurecki, wydawca i dziennikarz ,,Tygodnika Podhalańskiego”
Zdjęcia z archiwum Jurka Jureckiego
Reklama