Zrobione przez Szerpę zdjęcie ponad 200 wspinaczy oczekujących w kolejce na możliwość wejścia na najwyższy szczyt Ziemi – Mt. Everest obiegło cały świat. Niemal równocześnie pojawiły się tragiczne informacje – pod dachem świata zmarło 11 osób w ciągu zaledwie 10 dni. A to jeszcze nie koniec sezonu.
Ostatnią z ofiar był Amerykanin John Kulish, 62-letni prawnik z Kolorado, który zasłabł już po zdobyciu szczytu i skompletowaniu Korony Ziemi. Nie był w górach nowicjuszem, bo większość życia wspinał się w Górach Skalistych. Ale na Everest potrafią też wchodzić osoby bez wysokogórskich doświadczeń, o ile dysponują solidną kondycją fizyczną i dobrze aklimatyzują się na dużych wysokościach.
Korki na trasie
O zatłoczeniu Mt. Everestu (8850 metrów czyli 29 029 stóp npm) i innych ośmiotysięczników w Nepalu i w Pakistanie słyszymy nie od dziś. Miliony widzów obejrzały już zrealizowany w 2015 roku film ,,Everest” opowiadający o tragicznych wydarzeniach z 1996 roku, kiedy jednego dnia na stokach najwyższej góry świata zginęło 15 osób.
Ten rok pod Czomolungmą bije jednak wszystkie rekordy. Główna baza pod szczytem zamieniła się w spore miasteczko, odwiedzane nie tylko przez wspinaczy i Szerpów, ale także przez trekersów, dla których dotarcie pod szczyt jest końcowym celem wycieczki. Wyżej idą już tylko ci, którzy mają pieniądze i umiejętności. Choć z tymi umiejętnościami różnie bywa. Pokazuje to inny film – francuska komedia przygodowa z 2017 roku ,,Wspinaczka” (ang. ,,The Climb) – opowiadający autentyczną historię Francuza algierskiego pochodzenia Nadira Dendouna, który z miłości dla ukochanej wszedł bez żadnego doświadczenia na najwyższy szczyt świata. Można? Można.
Dla tysięcy ludzi wejście na szczyt Everestu zmienia się z odległego marzenia w realny cel. Rosnąca rzesza chętnych jest jedną z przyczyn tragedii, bo Everest to nie Świnica czy Giewont, na które można wejść o każdej porze roku. Okienko pogodowe trwa zaledwie kilka tygodni. W tym roku władze Nepalu wydały większą liczbę zezwoleń na wejście na Everest, niż w poprzednich sezonach, licząc sobie zresztą ponad 10 tys. dolarów od osoby. Pogoda okazała się też kapryśna i w najlepszym okresie na zdobywanie Everestu, jakim jest druga połowa maja, pojawiło się niewiele ,,okienek” pozwalających na szturm szczytowy. Kiedy poszczególne grupy tłumnie ruszały w górę, zaczęły tworzyć się korki, potęgowane przez słabe umiejętności wspinaczy-amatorów, często nie dysponujących umiejętnościami technicznymi do poruszania się w górach wysokich.
Śmierć, masakra, chaos
Na najwyższy szczyt świata prowadzi praktycznie jedna względnie łatwa technicznie droga, prowadząca od strony nepalskiej. Trasą przez Przełęcz Południową rozdzielającą Mt. Everest od Lhotse weszli pierwsi udokumentowani zdobywcy – Tenzing i Hillary w 1953 roku. Trasy od tybetańskiej (chińskiej) strony są technicznie dużo trudniejsze i zwykle decydują się na nie dużo bardziej doświadczeni himalaiści. Choć i oni popełniają błędy, bo i tam mamy w tym roku ofiary. Ale to na najłatwiejszej trasie rozgrywały się dramatyczne, a często makabryczne sceny. W przewężeniach tworzyły się zatory, które zmuszały wspinaczy do pozostawania godzinami w strefie, gdzie ludzki organizm po prostu zaczyna umierać. Niskie temperatury, brak tlenu (butle mają swoją ograniczoną pojemność i zaczęły się wyczerpywać) zaczęły zbierać żniwo. Himalaje nie wybaczają żadnych błędów – mówią głośno polscy alpiniści, którzy wytyczali w najwyższych górach świata pierwsze trasy. Ceną, jaką się płaci, jest własne życie. Przypominają o tym pozostające na zawsze w górach ofiary, często leżące tuż przy szlaku już na samej trasie, przez które trzeba po prostu przechodzić. Jedno z udostępnionych zdjęć himalaisty-fotografa Elii Sakaily Mount Everest pokazuje, obok kolejki stojącej na grani, zamarznięte zwłoki kogoś z poprzednich wypraw, obok których wszyscy przechodzą obojętnie. ,,Śmierć, masakra, chaos” – relacjonował Sakaily na Instagramie, przytaczając sytuację, w której jego grupka została zablokowana na ponad 30-stopniowym mrozie w strefie śmierci, bo idąca przed nimi 50-60 osobowa grupa postanowiła zrobić sobie okolicznościowe zdjęcie.
Podobnymi wrażeniami dzielił się także chicagowianin Alex Pancoe, kompletujący koronę Ziemi, któremu kilka dni temu udało się wejść na szczyt. ,,Z jednej strony zadawałem sobie pytanie, czy to się dzieje naprawdę: przechodzę ponad ciałem człowieka i kontynnuję wspinaczkę. Z drugiej strony to część Everestu i wspinaczki wysokogórskiej. Każdy z wchodzących w strefę śmierci zdaje sobie sprawę, że jeśli poczuje się gorzej, może nie doczekać ratunku” – mówi Pancoe.
Takie przykłady można mnożyć, bo wraz ze skomercjalizowaniem wypraw w góry wysokie, zaczęły zanikać niepisane, ale prze przestrzegane przez himalaistów-wyczynowców zasady ułatwiające wszystkim przetrwanie w górach wysokich.
Nie tylko dla najbogatszych?
Komercyjne wejście na Everest kosztuje obecnie od 20 tys. do 100 tys. dolarów (nie licząc wykupienia zezwoleń od władz Nepalu). Ceny spadają i coraz więcej osób może sobie pozwolić na realizację marzenia o wejściu na najwyższy szczyt świata. Ci bogatsi mogą pomyśleć także o Koronie Ziemi, czyli skompletowaniu najwyższych wierzchołków wszystkich kontynentów.
Ale większa przystępność cenowa tzw. adventure tourism, jak nazywa się komercyjne eksplorowanie najmniej dostępnych zakątków planety, ma swoje skutki uboczne. Po fali zgonów na Evereście agencje obsługujące najbogatszych klientów zaczęły oskarżać tańszych konkurentów. ,,Poważnym problemem jest to, że wielu niedoświadczonych wspinaczy wiąże się z lokalnymi, tanimi operatorami, którzy nie zapewniają odpowiedniego wsparcia ze strony przewodników, ilości tlenu, czy leków. Nie zapewniają też odpowiedzialnego podejmowania decyzji, tak aby umożliwiać wspinaczom bezpieczne wejście i zejście” – twierdzi Garrett Madison, organizator wypraw na Everest. ,,Poważne” agencje wzywają więc władze Nepalu, aby zrobiły porządek z tanimi konkurentami. Temba Thseri, Szerpa pracujący pod szczytami dla drogiego Asia Voyage przypomina, że najwięcej ofiar w tym roku zapłaciło życiem dlatego, że kończył się im tlen, którego tańsi operatorzy nie byli w stanie zapewnić. Podobnym doświadczeniem podzielił się także Alex Pancoe, któremu tuż przy uskoku Hillarego, a więc tuż pod szczytem, eksplodował regulator przy masce tlenowej. Przed śmiercią uratował go towarzyszący mu dobrze przygotowany Szerpa, który potrafił naprawić sprzęt.
Władze Nepalu, które muszą się uporać nie tylko z tłokiem, ale także z problemem zaśmiecenia gór wysokich zapowiadają, iż w przyszłym roku wydadzą mniej zezwoleń. Ale pieniądze turystów są bardzo potrzebne w kraju zniszczonym cztery lata temu przez potężne trzęsienie ziemi.
Łowcy Korony
Oprócz pieniędzy gwałtowny wzrost popularności górami zawdzięczamy także rewolucji technologicznej. Sprzęt używany podczas wypraw staje się coraz bardziej niezawodny, lżejszy, dostępniejszy i tańszy. Dziś zamiast kilkudziesięciu kilogramów nosi się w plecaku kilkanaście. Szlaki komunikacyjne także się skróciły i dla względnie zamożnego człowieka (lub dobrze sponsorowanego) udział w maratonie na Antarktyce nie jest specjalnym problemem.
Podobnie jest z osobami zdobywającymi Koronę Ziemi. Kiedy w latach 80. ubiegłego wieku Richard Bass, amerykański biznesmen i miłośnik gór, skompletował najwyższe szczyty każdego z kontynentów (Ameryka Północna, Ameryka Południowa, Europa, Azja, Afryka, Antarktyda i Australia) wydawało się to niesamowitym wyczynem, który do roku 1990 powtórzyło w różnych wariantach tylko 10 osób. Pierwszy Polak Leszek Cichy zdobywał Koronę Ziemi 28 października 1999, dopiero jako 57. człowiek w historii.
O kształt Korony do dziś trwają spory, przede wszystkim o to co jest najwyższym szczytem Europy (według Międzynarodowej Unii Geograficznej Mont Blanc 4810 m n.p.m., według środowiska wspinaczkowego Elbrus 5642 m n.p.m.) oraz czy Australię (Góra Kościuszki - 2230 m n.p.m.) liczyć oddzielnie, czy z Oceanią (Puncak Jaya 4884 m n.p.m.). Ale nie zmienia to faktu, że w tej chwili lista zdobywców Korony Ziemi w wersji 7, 8 i 9-szczytowej zbliża się do tysiąca. Pozwala na to zarówno technologia (ogromna większość zdobywców używa tlenu powyżej 6 tys. m npm) oraz pieniądze – bądź własne, bądź sponsorów. Może dlatego zdobywców-Polaków jest w tym towarzystwie stosunkowo niewielu, bo ok. 25 (stan na koniec 2018 roku). Ale część szczytów nie należy do trudnych. ,,Ekstremalnym” przykładem może być tu Góra Kościuszki w Australii, na którą można wejść w przysłowiowych klapkach. Kilimandżaro jest ulubionym celem wycieczek komercyjnych, Aconcagua (Ameryka Płd.) straszy przede wszystkim problemem przebywania na dużych wysokościach, za względnie łatwy uchodzi Elbrus, dostępny także dla laików, a nawet masyw Wilsona na Antarktydzie. Pod jednym warunkiem: że się tam wszędzie doleci, dojdzie pod szczyt i wynajmie przewodnika, który poprowadzi nas w obce, nieznane góry. Problemem znów stają się pieniądze.
Jedną z najpiękniejszych książek o górach wysokich, jaka wpadła w moje ręce, była wydana niedawno ,,Rozmowa z Górą” polskiego wspinacza Rafała Froni. To opowieść o wyprawie, która nie weszła na szczyt. Decyzja Froni o zaprzestaniu prób zdobycia Manaslu w niczym nie umniejszyła piękna przebywania i przeżywania gór. Sama chodzę po górach – najczęściej tych niewysokich, za to najbliższych miejsca zamieszkania, mierząc siły na zamiary i wiem, że nic nie zastąpi wyobraźni i trzeźwej oceny ryzyka i elementarnej odpowiedzialności. W przeciwnym wypadku wykupienie wycieczki na Everest może się okazać drogą i skomplikowaną formą popełnienia samobójstwa.
Jolanta Telega
[email protected]
Reklama