Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
środa, 20 listopada 2024 11:35
Reklama KD Market

Ogłoszenie stanu wojennego nie wpłynęło na życie mieszkańców Ukrainy

Stan wojenny na Ukrainie, wprowadzony po ataku Rosji na okręty ukraińskiej marynarki wojennej, zaczął obowiązywać w środę. Ale mieszkańcy obwodów nim objętych mówią, że "żyją tak czwarty rok"; według nich nie wpłynął on w żaden sposób na ich codzienność. Ukraina ogłosiła stan wojenny po niedzielnym ataku rosyjskich służb granicznych, które ostrzelały trzy ukraińskie okręty w pobliżu Cieśniny Kerczeńskiej, łączącej Morze Czarne z Morzem Azowskim. Będzie obowiązywać do 26 grudnia 2018 roku jedynie w części obwodów kraju, które są najbardziej zagrożone rosyjską agresją. Dotyczy to obwodów czernihowskiego, chersońskiego, charkowskiego, donieckiego, ługańskiego, mikołajewskiego, odeskiego, sumskiego, winnickiego i zaporoskiego. "Na początku się przestraszyłam. Lecz później, po oświadczeniach prezydenta (Ukrainy Petra Poroszenki), dotarło do mnie, że to tylko sprawa polityczna. Widzę, że inni mieszkańcy Charkowa też są spokojni. W banku, do którego poszłam dziś rano, nie było nawet kolejki" - opowiada PAP Hałyna z Charkowa, w którym od doby trwa stan wojenny. "Wciąż dzwonią do mnie znajomi pracujący w Polsce i pytają, co się dzieje. Muszę im tłumaczyć, że nie ma żadnego zamknięcia granic ani czołgów na ulicach. Niektórzy boją się wracać na Ukrainę, bo obawiają się powszechnej mobilizacji mężczyzn. Jednak na razie się na to nie zapowiada" - mówi kobieta. Według niej "to, co stało się na Morzu Azowskim, jest straszne". "Jednak widzę, że przez tę tragedię wielu osobom przypomniało się, że Ukraina sąsiaduje z agresorem, którego działania są nieprzewidywalne. Dobrze, że świat widzi, jak Rosja pluje na umowy międzynarodowe" - wskazuje Ukrainka. Lech Suchomłynow, prezes "Odrodzenia", polskiego towarzystwa kulturalno-oświatowego w Berdiańsku, mówi, że decyzja o stanie wojennym jest "przede wszystkim administracyjna". "Dla mieszkańców Berdiańska nic ona nie zmienia. Dzieci chodzą normalnie do szkoły, dorośli do pracy, nie ma żadnych ograniczeń ruchu czy swobody obywateli. Władze miasta przypominały tylko, że trzeba nosić przy sobie paszport. Jednak przecież i bez stanu wojennego powinno się mieć przy sobie dokumenty! Ja żadnych zmian nie odczułem" - podkreśla Suchomłynow. Dodaje, że rosyjskie media podają, że Ukraińcy rzekomo wykupują zapałki i sól. "Podobno na Ukrainie oficjalnie skończyły się już te produkty. Spokojnie, to wymysły rosyjskiej propagandy. Ani ja, ani moi znajomi niczego specjalnego nie kupowaliśmy. W końcu na całe życie i tak nie wystarczy" - śmieje się. I uspokaja, że w Berdiańsku nie ma żadnej paniki, a jedyną zauważalną zmianą sytuacji są kolejki do kantorów. Niektórzy mieszkańcy Berdiańska starają się zabezpieczyć swoje oszczędności w hrywnach, zamieniając je na inną walutę. Jednak ze względu na częste wahania ukraińskiej waluty to również nie jest nic nowego. "Gdy ktoś pyta, czy boimy się ataku Rosji, ja odpowiadam, że żyjemy w tym strachu już czwarty rok" - wskazuje Anetta Omelczenko, aktywistka z Berdiańska. Kobieta przyznaje, że zdaje sobie sprawę, że zaledwie 100 km dzieli jej miasto od obszarów, gdzie toczą się walki między ukraińskimi siłami rządowymi a wspieranymi przez Rosję separatystami. Morze Azowskie może w każdej chwili stać się oknem dla morskiej inwazji. "Od 2014 roku trwa wojna, w której giną ludzie. To oczywiste, że port jest strategicznym punktem podczas konfliktu zbrojnego. Mamy stan wojenny czy nie, tak naprawdę niewiele zmienia to w naszej sytuacji" - stwierdza. "Problemem dla nas jest to, że nikt nic nie wie. Co robić? Czy spodziewać się inwazji? Jak się teraz zachowywać? Ale w mieście cisza. Władze nic nie mówią o stanie wojennym, nie chcą go nawet komentować - relacjonuje PAP ojciec Paweł Tomaszewski z parafii Matki Boskiej Częstochowskiej w Mariupolu. - Co jest zaskakujące, również wierni o nic mnie nie pytają. Możliwe, że ludzie po prostu przyzwyczaili się już do wojny i kolejne zmiany nie robią na nich wrażenia. Na razie cieszymy się, że sklepy, dworce i urzędy funkcjonują normalnie". Pielęgniarka Switłana ze szpitala wojskowego w Mariupolu mówi PAP, że służbom medycznym udzielono instruktażu, jak się zachować w wypadku kolejnych rosyjskich aktów agresji. "Jesteśmy teraz w szczególnej gotowości. Mamy być przygotowani na nagłe transporty dużej liczby rannych i na pojawienie się w szpitalu w każdej chwili, nawet gdy mamy akurat wolne - dodaje. - Ale ja zawsze jestem na to przygotowana. Pierwsza linia frontu jest 20 km od szpitala. W ubiegłych latach zdarzało się, że medycy wojskowi dostarczali nam kilku naraz żołnierzy w ciężkim stanie. Wiele razy w takich sytuacjach zrywałam się w nocy i biegłam pomagać koleżankom". Minister infrastruktury Ukrainy Wołodymyr Omelan poinformował w czwartek, że Rosja zablokowała ukraińskie porty w Mariupolu i Berdiańsku nad Morzem Azowskim, zezwalając na pływanie po jego wodach jedynie statkom, które udają się do portów rosyjskich. "Jestem zły, że w moim mieście ogłoszono ten cały stan wojenny. Przecież my graniczymy z Mołdawią, nie z Rosją!" - denerwuje się Mykoła Zinczenko, nauczyciel z Winnicy. "Starsi ludzie niepotrzebnie się przestraszyli. Moja mama, która ma 95 lat, przeżyła drugą wojnę światową. Gdy usłyszała w telewizji, że ogłaszają stan wojenny, pomyślała, że jej dom zaraz zbombardują rosyjskie samoloty. Musiałem ją długo uspokajać i zapewniać, że wszystko jest w porządku" - opowiada. Według niego rządzący zachowali się nieodpowiedzialnie. W obwodzie winnickim stan wojenny ustanowiono ze względu na bliskość Mołdawii, a więc i Naddniestrza, zdominowanej przez ludność rosyjskojęzyczną (Rosjan i Ukraińców) separatystycznej republiki na terytorium Mołdawii. Mężczyzna jednak nie wierzy, by stanowiła ona dla miasta jakieś zagrożenie. "Pomyślałem, że chociaż w mieście będzie bezpieczniej, bo zjawi się więcej patroli policji. Ale jak dotąd nic takiego nie dostrzegłem" - dodaje Mykoła. Również w stolicy Ukrainy nie widać żadnych zmian związanych z wprowadzeniem stanu wojennego. "Klienci kupują normalnie. Uzupełniają po prostu produkty, które kończą im się w domu. Chyba nikt nie myśli o robieniu zapasów na wypadek rosyjskiej inwazji" - twierdzi Wiktoria pracująca w jednym z kijowskich supermarketów. "Ukraina to ogromny kraj. Wydarzenia w rejonie Morza Azowskiego rozgrywają się wiele kilometrów od nas. Moim zdaniem, zanim dotarłyby tu rosyjskie wojska, minęłoby kilka dni" - dodaje. Prezydent Poroszenko zapowiedział, że regulacje przewidziane ustawą o stanie wojennym w części ograniczenia praw i swobód obywatelskich nie zostaną wprowadzone, dopóki na Ukrainie nie dojdzie do otwartej inwazji Rosji. Z Kijowa Monika Andruszewska (PAP) fot. MYKOLA LAZARENKO/POOL/EPA-EFE
Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama