W ciągu ostatnich paru tygodni Chicago nawiedzone zostało przez dwa polskie filmy, które ściągnęły do kin bezprecedensową liczbę widzów, dowodząc przy okazji, że polonijna widownia jest ciałem na tyle pojemnym, że może z powodzeniem wchłonąć tak diametralnie odmienne filmy, jak „Kler” i „Dywizjon 303”.
Nie ma większego sensu porównywać ze sobą tych obrazów, bo operują one na różnych poziomach filmowej konwencji. Pierwszy jest bowiem bliskim pastiszowi, krytycznym i demaskatorskim spojrzeniem na instytucję kościoła i księży w Polsce ; drugi zaś – podniosłą afirmacją polskiego patriotyzmu oraz wyniesieniem pod niebiosa narodowych bohaterów z ich heroizmem, walecznością i poświęceniem.
„Kler” Smarzowskiego od razu trafił na moją listę „must see”; zaś „Dywizjon 303. Historia prawdziwa” chciałem sobie „odpuścić”. Niespecjalnie czułem potrzebę obcowania z dziełem oferującym moc patriotycznych uniesień firmowanych przez twórców jednego z najgorszych filmów w dziejach polskiego kina, jakim był ekranowy bubel „Kac Wawa”.
No cóż, po raz kolejny przekonałem się, że nie wszystko co mnie pociąga, mi służy – na „Klerze” się męczyłem i denerwowałem, zaś „Dywizjon 303” oglądało mi się lekko i przyjemnie. Może działo się tak, gdyż pierwszy film uważam za niezbyt uczciwy, drugi zaś za wypełniony dobrą wolą? Ale uczciwość i dobra wola nie są miernikiem wartości filmu. Generalnie uznałem obraz Smarzowskiego za cięższy gatunkowo lepszy, jeśli chodzi o sztukę kina, od patriotycznej widokówki Delica. Zatem w mojej hierarchii, bardziej amatora kina niż krytyka, stawiam „Kler” niżej, niż „Dywizjon 303”.
Prawdę mówiąc większość mankamentów filmu Delica dotarło do mnie dopiero po projekcji i pewnie dlatego nie zepsuły mi one odbioru filmu w kinie. Zgrzytem była dla mnie sama końcówka filmu – jego ostatnie parę minut, tak sztuczne i pośpieszne, że pomyślałem, że producentowi skończył się budżet.
Nieporozumieniem było wprowadzenie dwóch wątków miłosnych – i złożenie ich na barki jednej postaci (Zumbach) – przez co zginęły one w całym tym zgiełku i wypadły zupełnie nijako. Ponadto, film przez swoją, niemalże pocztówkową słodycz, zatracił grozę, wyczyścił brud i smar prawdziwej wojny. Za dużo było picia i zabawy w pubie, za mało cierpienia wynikającego ze straty zabitych przyjaciół. Za dużo szarmanckości, zgrywy i brawury, za mało znoju, tragedii, zmęczenia, zwątpienia, rutyny. Za dużo patosu, a za mało realiów. No i nie ma nic o upokorzeniu polskich lotników przez rząd brytyjski, który nie chcąc narażać się Stalinowi, nie zaprosił Polaków na powojenną paradę zwycięstwa w Londynie.
Być może przesiąknąłem atmosferą widowni, która kibicowała „naszym” i emanowała solidarnością chłopakami bijącymi się tak wspaniale z „bandytami” (jak w filmie nazywa się niemieckie Messerschmitty). Mimo dość niskiego budżetu ( śmiesznego w porównaniu z szeregową produkcją hollywoodzką), film na ekranie prezentował się naprawdę świetnie – z momentami bardzo dobrą, muzyką i zdjęciami. Wśród aktorów Adamczyk stworzył wyrazistą postać z charakterem, która mogła wzbudzić nie tylko emocje, ale i nadać filmowi głębi.
Oczywiście, że film ma cechy propagandowej agitki, że jest skrojony pod gusta tzw. „szerokiej” widowni, szukającej w kinie przede wszystkim rozrywki. Jego skomplikowanie nie jest zaawansowane, ale w sam raz, by załapać się na mentalność młodzieżowych wycieczek szkolnych do kina… Jednak ja to wszystko „kupiłem” i w kinie się bawiłem, a momentami wzruszyłem. Bo któż jest nieczuły na krzepienie serc, albo nie lubi happy endów? Kto nie chce kibicować „naszym” i cieszyć się ich zwycięstwami? Wreszcie w kim z nas nie drzemie dziecko czy patriota?
Stanisław Błaszczyna
fot.materiały dystrybutora
Reklama