”Kler” to film będący jednym z największych sukcesów frekwencyjnych w polskich kinach. To także film dysonansów, którego ranga artystyczna nie koresponduje z jego społecznym znaczeniem. Na temat filmu Wojciecha Smarzowskiego napisano już tak wiele, że nie zamierzam powielać najbardziej oczywistych argumentów „za” i „przeciw”, jakie najczęściej przewijały się w relacjach z filmu
Muszę przyznać, że po obejrzeniu filmu Smarzowskiego w kinie Pickwick przeczytałem sporo recenzji tego filmu, ale niestety według mnie ani jedna nie zdołała kompleksowo i dogłębnie przeanalizować „Kleru”, oddając mu sprawiedliwość jako niewątpliwemu fenomenowi kina polskiego kina ostatnich lat, który równocześnie stał się testem dla polskiej publiczności. Najczęściej były to: albo peany na cześć odwagi twórców filmu, którzy wreszcie bez ogródek i owijania w bawełnę ukazali patologię i zło zżerające od środka Kościół katolicki w Polsce; albo głosy oburzonych kolejnym atakiem wrażych lewicowo-liberalnych sił na tenże święty i zasłużony dla naszej Ojczyzny Kościół.
Nie będę mówił, że mój odbiór plasuje się gdzieś pośrodku tej wrzawy i że zachowuję wobec filmu Smarzowskiego bezpieczny i „besserwisserski” dystans – bo to nieprawda. Napiszę po prostu jak sam odebrałem „Kler” i co sądzę nie tyle o społeczno-politycznym rezonansie i znaczeniu tego filmu, co o jego randze artystycznej, którą najczęściej określano jako wysoką.
Otóż mnie film Smarzowskiego nie porwał i teraz się zastanawiam, dlaczego tak się stało. A stało się tak na przekór temu, że film posiada elementy świetne – znakomitą grę wybitnych polskich aktorów, mocne sceny godne najlepszego kanonu światowego kina; bardzo dobre zdjęcia, sugestywną, minimalistyczną muzykę… etc. Musiało więc zawieść „lepiszcze” (to, co powoduje, że film przemawia jako całość i stanowi spójną, koherentną formę) ale również samo przesłanie filmu, czyli jego wymowa i treść.
Wpierw zajmijmy się FORMĄ
Otóż film jest niespójny stylistycznie – obok silenia się na reportażową wręcz rzetelność (wypowiedzi ofiar molestowania seksualnego przez księży) Smarzowski robi też sobie bardzo często „jaja”, aplikując raz po raz „podśmiechujki” rodem ze zjadliwej satyry Urbanowego „Nie”, w sumie prymitywne i prostackie. Innymi słowy Smarzowski zbyt często stosuje chwyty „pod publiczkę”, wbrew temu co sam mówi o swoim ,,nie podlizywaniu się” widzowi.
Poza tym w filmie tym znalazło się jednak zbyt dużo klisz, a nagromadzenie w nim antyklerykalnych stereotypów jest tak wielkie, że głowa boli.
Jest oczywiste, że komedia może sąsiadować w jednym i tym samym utworze z dramatem, a realizm z groteską, lecz moim zdaniem fuzja ta Smarzowskiemu się nie udała, głównie dzięki grzechom przerysowania, wątkowego chaosu i emocjonalnej nieciągłości.
A teraz TREŚĆ
Muszę podkreślić, że największą wadą filmu jest według mnie jego przeładowanie – tak, jakby chciano w nim upchnąć wszystko, co tylko możliwe, by księżom i Kościołowi „dokopać”. Mamy więc pedofilię, chciwość, obżarstwo, pychę, degrengoladę, pijaństwo, antysemityzm, seks w celibacie, a nawet czający się w kruchcie faszyzm. Niemal całe bractwo „duchownych” w „Klerze” to typy zdegenerowane, cyniczne i dwulicowe – hipokryzja wylewa się z nich niemal w każdej scenie, w przeciwieństwie do wódy, którą wlewają sobie litrami w przepastne gardło.
Ponadto, film się zbyt często rozjeżdża nie tylko tematycznie, ale i wątkowo. Na pewno zyskałby na tym, gdyby Smarzowski skupił się bardziej na jednej sprawie, a zamiast trzech wymykających się mu wątków, poprowadził tylko jeden, ale za to dobrze.
Zważywszy na to wszystko zgadzam się ze znanym polskim krytykiem filmowym Michałem Oleszczykiem, który stwierdził, że „Kler” to „film, którego ranga artystyczna nie koresponduje z jego znaczeniem społecznym”. Bo rzeczywiście obraz Smarzowskiego nie ma artystycznej klasy choćby takiego „Człowieka z marmuru”, ale rezonuje w społeczeństwie polskim nie mniej niż pamiętny film Wajdy. Również Oleszczyk zauważył, że „Kler” byłby lepszy, gdyby nie jego przeładowanie, które jest zdecydowanie wadą, natomiast „selekcja i skupienie dawałyby efekt o wiele mocniejszy i sfokusowany”.
Nie zgadzam się jednak z tym krytykiem, kiedy stwierdził, że „atmosfera terapeutycznego oczyszczenia po seansie jest wyczuwalna”. Ja tej atmosfery nie wyczułem, żadnego oczyszczenia nie widziałem – bo to tak, jakby oczekiwać, że oczyści się szambo, wrzucając do niego granat.
Nie wierzę, że dzięki temu filmowi, który jednak nie niesie ze sobą żadnego katharsis, uzdrowi się polski Kościół. Sądzę natomiast, że jest on dla społeczeństwa polskiego szkodliwy, bo zwiększy jeszcze wzajemną niechęć (a może i wrogość) jaką czują do siebie poszczególne jego frakcje, które jeszcze bardziej okopią się na swoich pozycjach. A mówimy o społeczeństwie, gdzie linia podziału między konserwatyzmem a liberalizmem coraz skuteczniej separuje i antagonizuje Polaków, co jest chyba największym problemem naszego kraju w ostatnich latach. I niestety odnoszę wrażenie, że ten konflikt coraz bardziej się zaognia.
A Smarzowski dolewa oliwy do ognia
Być może kieruje się on dobrą wolą (bo któż o zdrowych zmysłach i zwykłej ludzkiej wrażliwości nie potępia istniejącej w Kościele pedofilii?), ale kiedy – ukazując zdegenerowaną, cyniczną i zdemoralizowana grupkę pijaków – sugeruje, że tacy są wszyscy księża i tak wygląda cały Kościół, to postępuje po prostu nieuczciwie, o intelektualnej rzetelności nie wspominając.
Smarzowski jest ateistą i ma to oczywiście wpływ na to, jak widzi on Kościół katolicki, który najchętniej wysłałby na Księżyc. Tyle że wraz z tym Kościołem, musiałby wysłać tam sporą (jeśli nie większą) część polskiego społeczeństwa. To jedna sprawa. Druga zaś jest taka, że Smarzowski poprzez swój ateizm musi być metafizycznym analfabetą, a taki człowiek nigdy nie pojmie tego, że w Kościele mimo wszystko istnieje sfera sakralna, że ludzkiej religijności nie można utożsamiać z przesądem czy jakimś mentalnym prostactwem. Reżyser mówił (moim zdaniem dość obłudnie), że nie odnosi się do wiary, a przecież w swoim filmie na każdym kroku profanuje religijne symbole, jak np. w bluźnierczej scenie parodiującej Ostatnią Wieczerzę, która staje się zwykłą libacją hipokrytów poprzebieranych w księże sutanny. Zresztą, o stosunku Smarzowskiego do Kościoła i liturgicznego sacrum, świadczy choćby to, że na premierę swojego filmu ubrał się on w ornat, zrównując się tym samym z cynikiem i nieprzejednanym wrogiem polskiego Kościoła Jerzym Urbanem, który, jak dobrze pamiętamy, też przebierał się za biskupa i rzucając na podłogę hostię wołał: „Duda, aport”.
Łukasz Adamski, który nota bene na ostatnim Festiwalu Filmów Fabularnych w Gdyni otrzymał nagrodę dla krytyka roku, pisał: „’Kler’ to film wściekle antyklerykalny. (…) To film nieprzyjaciela Kościoła. To film osoby widzącej jedną stronę tegoż Kościoła. Chcącej mu przyłożyć jak najmocniej. Czy Smarzowski nie widzi tej drugiej twarzy? Twarzy zakonnic i zakonników pomagających trędowatym w Afryce? Twarzy męczenników za wiarę w Chinach i w krajach agresywnego dżihadu? A może nie potrafi jej dostrzec. Nie chce?” i konkluduje: [Zamiast większej subtelności] jest „walenie bejsbolem między oczy. Kościół jest zły. Na każdej płaszczyźnie. W każdym wymiarze. W ujęciu Smarzowskiego nie jest to święty Kościół, w którym są grzeszni ludzie, to nie-święty Kościół, w którym marginalnie występują sprawiedliwi. Cóż, ja znam zupełnie inny Kościół.”
Niestety, jak by na to nie patrzeć „Kler” wpisuje się w nieustającą falę ataków na polski Kościół i dołącza do chóru jego wrogów, którzy nie tyle brzydzą się jego brudem za uszami, są przeciwni sojuszowi tronu i ołtarza, piętnują przestępstwa, pedofilię, hipokryzję i zdemoralizowanie niektórych księży i hierarchów (bo to jest zrozumiałe), co atakują go en bloc, jako instytucję, którą należy zlikwidować, zapominając przy tym o ważnej roli jaką miał Kościół w polskiej historii, chroniąc polską tożsamość, a tym samym umożliwiając powstanie – i zachowanie – Polski niepodległej.
I jeszcze jedna sprawa. Wojciech Smarzowski w jednym z wywiadów wyznał: „Stachura napisał: ‘Świata nie zmienię, ale trąbić mogę.’ No to ja trąbię siekierą” (nawiązując do obecnego niemal w każdym jego filmie motywu siekiery). Nie jestem pewien, czy tego typu „siekierzasta” poetyka reżysera, który jest skądinąd – jak sam to określił – opętany obecną w świecie przemocą, jest dobra do opisywania wszystkich aspektów naszego świata i rzeczywistości. Ta stylistyka „siekiery” sprawdziła się doskonale w zajmującej się post-wojennym gwałtem wybitnej „Róży”, czy w ukazującym ludobójstwo „Wołyniu”, ale niekoniecznie w pretendującym do opisania tak złożonej instytucji, jaką jest Kościół, „Klerze”.
Stanisław Błaszczyna
pisarz, podróżnik, krytyk filmowy, fotograf, publicysta, autor książek… Rodzinne miasto – Leżajsk; biograficznie i emocjonalnie związany z Krakowem. Od 1990 r. mieszka w Stanach Zjednoczonych. Przez wiele lat był jednym z redaktorów „Dziennika Chicagowskiego” oraz tygodnika „Relax”. Następnie publikował regularnie w polonijnym „Dzienniku Związkowym” teksty o tematyce politycznej, społecznej i kulturalnej. Jest również autorem artykułów, które ukazywały się w prasie krajowej, m.in. w tygodnikach „Wprost” i „Polityka”. Przeprowadził wiele wywiadów z wybitnymi ludźmi ze świata polityki i kultury. Jest autorem pierwszej polskiej monografii o Parku Narodowym Yellowstone. Jedną z jego pasji, oprócz podróżowania, jest również film. Współpracował z miesięcznikami „Kino”, „Film na Świecie” i „Powiększenie”.
Reklama