W weekend 22-23 września br. Polonia chicagowska spotkała się z warszawskim Teatrem Narodowym, który przedstawił sztukę „Garderobiany” Ronalda Harwooda w znakomitej obsadzie aktorskiej. W roli tytułowej wystąpił Janusz Gajos, który po spektaklu udzielił nam wywiadu. Rozmawialiśmy też ze słynnym aktorem, Janem Englertem, który kreował Sira i pozostałymi członkami zespołu. O misji Teatru Narodowego mówił nam jego dyrektor, Krzysztof Torończyk.
Z Januszem Gajosem
Artur Partyka: – Na wstępie wszystkiego najlepszego z okazji Pańskich urodzin od naszej gazety.
Janusz Gajos: – Dziękuję bardzo i proszę się ukłonić wszystkim Czytelnikom w moim imieniu.
Czy Garderobiany to jedna z najważniejszych ról w pana długiej i wybitnej karierze aktorskiej?
– Owszem, bo jest to sztuka, która przewędrowała prawie wszystkie największe teatry w Polsce, nie mówiąc o produkcjach zagranicznych, u Anglików, Amerykanów. To opowieść o trudach i szczęściu, i nieszczęściach uprawiania zawodu aktora. Myślę, że ludzie bardzo chętnie u nas w Warszawie na to chodzą, bo chcą zobaczyć, jak to za tymi kulisami jest.Czy widownia chicagowska różni się od warszawskiej, czy nowojorskiej?
– Trudno wydać jakąkolwiek ocenę. Myślę, że przyjeżdżając tutaj mamy pewną trudność. Wiem, że przyjeżdżają tutaj różne zespoły, różnego rodzaju realizacje, ale podejrzewam, że Polacy, którzy są tu na zawsze, ze specjalną estymą przyjmują przyjazd polskiego zespołu, akurat w tym przypadku z angielską, ale i z polską literaturą, że im to sprawia szczególną przyjemność z powodu odległości, jaka nas dzieli.To nie pierwsza Pana wizyta w Chicago. Czy chętnie powraca Pan do Wietrznego Miasta?
– Tak. Przyjechałem tutaj po raz pierwszy z Dudkiem Dziewońskim z Teatrem Kwadrat. Przedstawialiśmy „Damy i Huzary”. Wspominam mile to czasy. To był rok 1976. Na przykład opowiadałem mojej córce takie zdarzenie: „Muszę ci córko powiedzieć, że kiedy wtedy stanąłem na lotnisku Kennedy’ego, to miałem wrażenie, że jestem na Marsie. To była taka różnica”. Teraz się to powoli, powoli zaciera, ale jeszcze jest.Nad jakimi nowymi projektami aktualnie pracuje Pan w Polsce, czy może nam Pan zdradzić?
– Jestem w zdjęciach w filmie Jacka Bromskiego. To będzie taki film lekko zanurzony w polityce. Nie mogę nic więcej zdradzić, bo producent na to nie pozwala.Czy chciałby Pan za pośrednictwem naszej gazety przekazać coś chicagowskiej Polonii?
– Bardzo chętnie. Pozdrawiam wszystkich, ściskam i całuję, i życzę wszystkiego, wszystkiego najlepszego tu i w Polsce.Z Janem Englertem
Alicja Otap: – Czym według Pana różni się widownia chicagowska od warszawskiej czy nowojorskiej?
Jan Englert: – To są trudne i niebezpieczne pytania. Uogólnienia są niebezpieczną rzeczą. Na przykład w Warszawie jednego wieczoru jest taka widownia, a innego już inna. Dodatkowo jest ważne też to, co się przywozi i dla kogo. I dla jakiego typu publiczności i w jakiej sali się gra. Inaczej się gra w teatrze prawdziwym, a inaczej w ,,Kopernikusie” i jeszcze inaczej w sali szkolnej, i tak dalej. Jest masa elementów, które uniemożliwiają obiektywizację takich ocen.
To bardzo ważne spostrzeżenia, bo myślę, że przeciętny widz nie zdaje sobie z tego w ogóle sprawy…
– Ja przyjeżdżam do Stanów ze spektaklami już 30 lat i publiczność bardzo się zmienia w międzyczasie. Z każdym pobytem kompletnie inna, w inny sposób przyjmująca teatr, to znaczy stricte teatralne przedstawienia, bo przecież przez lata oglądaliście państwo w 70 procentach kabaretowe, lekkie produkcje. Natomiast takie poważniejsze wydarzenia teatralne są rzadszym sposobem porozumiewania się. Po 30 latach, muszę powiedzieć, że publiczność wszędzie i Nowym Jorku, i w Chicago, i we wszystkich innych emigracyjnych ośrodkach jest bliższa, łatwiejsza do porozumienia, czy też – nie chciałbym żeby to zostało źle zrozumiane – jest bardziej wyrobiona, pojmująca konwencję. Bo teatr to jest sztuka konwencji, czyli umowy między wykonawcą a odbiorcą.Z Jackiem Mikołajczykiem
Artur Partyka: – Jak ocenia Pan chicagowską widownię?
Jacek Mikołajczak: – Fantastycznie. Jestem pierwszy raz na kontynencie amerykańskim i powiem szczerze, że jestem pod ogromnym wrażeniem Państwa, Polonii, bo przyjechaliśmy tutaj dla Państwa. Spotkania zarówno w Nowym Jorku, Toronto, jak i Chicago. Poza tym jestem zakochany w tym mieście od pierwszego wrażenia. Fantastyczne miasto. Jest to przeciwieństwo Nowego Jorku. Nie chcę powiedzieć, że Nowy Jork jest miastem brzydkim, ale jest miastem niesamowitym, jedynym w swoim rodzaju. Ale mimo wszystko wolałbym tutaj mieszkać. Co do Polonii i Państwa, to chciałem podziękować za tak ciepłe, fantastyczne i życzliwe przyjęcie. Na każdym kroku, przynajmniej ja to tak odbieram, spotykaliśmy się z ogromną życzliwością. Ogromną przyjemnością jest obcować tutaj z Państwem. To jest mój pierwszy raz. Pierwsze razy są najważniejsze i tak pozostanie w pamięci na całe życie. Nie często wyjeżdżam, pierwszy raz do Stanów i to jest fantastyczne.
Czy miał Pan okazję zwiedzić Chicago? Czy był Pan w śródmieściu?
– Tak. Tyle o ile, bo mamy zaledwie parę godzin dziennie. Dwie do trzech, góra, bo tak ułożony jest plan. Przyjechaliśmy z Toronto, od razu była próba, a przejazd tutaj to też jest parę kilometrów, bo u Państwa odległości są duże. Drogi szybkiego ruchu są trochę bardziej oblegane. Wybieram się jutro, planuję wczesne śniadanie. Jeszcze raz, już nie robić zdjęć, tylko popatrzeć na Chicago i zapamiętać, żeby zatrzymać w pamięci na długie lata.Z Beatą Ścibakówną
Alicja Otap: – Jak Pani odbiera chicagowską publiczność, czymś się ona różni od warszawskiej czy nowojorskiej?
Beata Ścibakówna: – W Chicago grałam kilka lat temu w różnych przedstawieniach. Mam tu wielu znajomych, a więc ta publiczność jest mi bardzo bliska. To są znajomi jeszcze z Zamościa, z którego pochodzę i wizyta w Chicago to zawsze dla mnie wyjątkowe przeżycie. Pamiętam, kiedyś moja koleżanka po spektaklu wpadła do naszej garderoby z szampanem i kieliszkami. To miłe wspomnienia i bardzo osobiste, i sentymentalne. Ale generalnie uważam, że publiczność amerykańska nastawiona jest na spotkanie z nami, ze spektaklem i z literaturą. Wszyscy są zawsze bardzo życzliwi i to jest dla nas najpiękniejsze.
Jak spędza Pani z przyjaciółmi w Chicago czas wolny od pracy?
– Tego czasu jest bardzo mało. Może zdążymy się przejść po Michigan Avenue i nad jezioro. To bardzo krótki i bardzo intensywny pobyt w Chicago.Z Edyta Olszówką
Alicja Otap: – Co Pani mysli o chicagowskiej publiczności? Czy jest inna niż warszawska czy nowojorska?
Edyta Olszówka: – Wydaje mi się, że osoby, które mieszkają poza granicami ojczyzny są stęsknione za polską sztuką. Mają swoich ukochanych aktorów. Spotkania z taką publicznością są bardzo uczuciowe i niezwykłe. W Warszawie jest zupełnie inaczej, bo teatr jest blisko. Każdy może iść do teatru. Teatr nie ma tam takiej magii jak dla Polonii. Czy chicagowska widownia różni się od chicagowskiej? Nie wiem. Wydaje mi się, że my Polacy jesteśmy dosyć specyficzni, że wszyscy zachowujemy się podobnie za granicą. Myślę, że jest w nas jakiś taki sentyment do miejsca, skąd pochodzimy. Ponieważ urodziliśmy się w Polsce, to zawsze zostaje w nas wrażliwość na nasz kraj. Tak mi się wydaje, bo mieszkałam trochę w Chicago, przyjechałam tu po maturze. Teraz często odwiedzam Stany. W Chicago jestem po raz czternasty.
Chętnie powraca Pani do Chicago?
– Zawsze. Bardzo tęsknię za tymi, którzy są w Chicago. A jak jestem tutaj, to tęsknię za tymi, co zostali w kraju. Lubię Amerykę, Chicago i Nowy Jork. Zawsze jak tylko mogę tu powrócić, to wracam.Spotyka się Pani z przyjaciółmi?
– Ze spotkaniami różnie bywa. Nigdy na to specjalnie nie ma czasu, ale staram się mieć kontakt. I teraz jest dużo łatwiej, bo jest internet.Z Krzysztofem Torończykiem
Alicja Otap: – Która to już wizyta w Chicago?
Krzysztof Torończyk: – W Chicago to już piąta wizyta naszego teatru. Zaczęliśmy od „Śmierci Komiwojażera”. Była to pierwsza wizyta w tej nowej historii Teatru Narodowego. A potem była m.in. „Udręka Życia”, „Kotka na gorącym blaszanym dachu”. Myślę, że od około 13 lat z przerwami gościmy w Chicago.
Czy chętnie powracacie Państwo do Chicago?
– Nam jest zawsze miło z powodu tego, że możemy się spotkać z oczekującą nas Polonią. To jest zawsze obustronnie wzruszające spotkanie. Jest to przyjemne, że nas się oczekuje. Gdyby nas nie oczekiwano, to byłoby może inaczej. Ale w sytuacji kiedy spotykamy się zawsze z miłym, czy wręcz gorącym przyjęciem, to są zawsze okoliczności, które nas motywują do tych powtarzających się wizyt. Tak więc czujemy się dobrze i zależy nam, żeby też publiczność na naszych przedstawieniach czuła się dobrze i była usatysfakcjonowana.Czy publiczność chicagowska różni się od warszawskiej czy nowojorskiej?
– Aktorzy najlepiej czują tę różnicę. Mnie, jako dyrektorowi teatru wydaje się, że każda publiczność jest inna, ale uwrażliwienie na publiczność najbardziej czują aktorzy.Co chciałby Pan przekazać Czytelnikom naszej gazety?
– Przede wszystkim to, że wypełniamy – mówiąc górnolotnie – misję, która jest wpisana w obecną wersję funkcjonowania Teatru Narodowego. Chcemy, aby sztuka teatralna najwyższego lotu, najlepsza literatura docierała nie tylko do widzów polskich, ale również do Polonii rozsianej za granicą. Bywaliśmy w Ameryce, potem za parę dni jedziemy do Kanady do Toronto. Jeździmy do Petersburga, na Litwę do Wilna. Byliśmy w Izraelu. Jesteśmy w różnych miejscach na świecie, gdzie mamy okazję spotkać się z Polonią i dostarczyć widzom tego, czego chyba oczekują. A widzowie chcą się spotkać z wybitnymi polskimi aktorami, posłuchać bardzo dobrej literatury i zobaczyć wykonanie tej literatury na najwyższym artystycznym poziomie. To są nasze główne cele i misja. To idea, której służymy w Teatrze Narodowym.Dziękujemy za rozmowę.
Zdjęcia: Artur Partyka