Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
niedziela, 29 września 2024 22:32
Reklama KD Market
Reklama

Liczenie obywateli

Konstytucja USA stanowi, że raz na 10 lat w kraju musi zostać przeprowadzony powszechny spis ludności. Wydawać by się mogło, że jest to proces w miarę prosty i apolityczny. Tak jednak było tylko we wczesnych latach istnienia kraju, kiedy liczenie mieszkańców Ameryki odbywało się „na piechotę“, przez chodzenie odpowiednich ludzi od drzwi do drzwi i zadawanie stosownych pytań. Problem w tym, że konstytucja mówi również o tym, iż od liczebności ludności w danym stanie zależy jego reprezentacja w Kongresie oraz skala finansowego wsparcia ze strony rządu federalnego. Innymi słowy, im więcej „głów“ pojawi się w spisie, tym większe korzyści polityczne i finansowe.

Ostatni spis miał miejsce w roku 2010 za rządów prezydenta Baracka Obamy. Wtedy znajdujący się w opozycji republikanie próbowali argumentować, że liczenie ludności na podstawie rozsyłanych do domów ankiet to narzędzie neokomunistycznego diabła, a celem całego procederu miało być zmanipulowanie danych w taki sposób, by jedna partia uzyskała ogromną przewagę nad drugą, przy jednoczesnym „bezprawnym“ obnażeniu wielu prywatnych danych wyborców.

Następny spis, przewidziany na rok 2020, jest właśnie planowany i zapowiada się niezwykle zabawnie, choć trudno na razie przewidzieć, kto się będzie najbardziej śmiał. Ponieważ tym razem rząd kontrolowany jest przez republikanów, rozważania sprzed dekady o zamachu władz na obywateli nie mają miejsca. Natomiast sekretarz handlu, Wilbur Ross, ogłosił w ostatniej chwili, że do ankiety sondażowej zostanie dodane pytanie o to, czy ankietowany jest obywatelem USA. Po raz ostatni tego rodzaju pytania w ramach powszechnego spisu ludności zadawano w roku 1950. Ross twierdzi, że dodanie nowego pytania jest konieczne dlatego, że w ten sposób rząd federalny „będzie mógł lepiej chronić prawa wyborców wywodzących się z mniejszości etnicznych i rasowych“. Jest to argumentacja właściwa dla wilka, który tłumaczy, że chce podejść do stada owiec, by je pogłaskać i zapewnić im bezpieczeństwo.

W gruncie rzeczy motywacja tego działania jest prosta. Pytanie ludzi o status imigracyjny spowoduje nieuchronnie, że przybysze z obcych stron – zarówno nielegalni jak i legalni – w ogóle nie wypełnią ankiet i pozostaną niewidoczni, co zaniży liczbę mieszkańców szczególnie tych stanów, w których imigrantów jest szczególnie dużo. Dotyczy to na przykład Kalifornii, w związku z czym nie należy się dziwić, że prokurator generalny tego stanu, Xavier Becerra, złożył w sądzie federalnym pozew o zablokowanie pomysłu Rossa. Kilka innych stanów planuje podobne manewry prawne.

Gra idzie o rzeczy bardzo ważne. Zaniżenie liczby mieszkańców danego stanu przekłada się na poziom finansowania programów socjalnych typu Medicaid, czy też na skalę wsparcia federalnego dla szkół. Natomiast w sensie czysto politycznym pytanie o obywatelstwo może doprowadzić do tego, iż w Kongresie znacznie liczniej będą reprezentowane te stany, w których nie ma zbyt dużej liczby imigrantów, a zatem mniej jest tam ludzi unikających wypełniania ankiet, np. ze strachu przed deportacją.

W tym miejscu należy zapewne przypomnieć, że konstytucja USA nakazuje liczenie wszystkich mieszkańców kraju, niezależnie od ich statusu społecznego, politycznego, czy też imigracyjnego. Chodzi po prostu o ustalenie całkowitej liczby osób w Ameryce. Za czasów Waszyngtona czy nawet Lincolna nikt się za bardzo nie martwił tym, czy ktoś był obywatelem, czy też przyjechał skądś i pozostał na dłużej. Dziś powszechny spis ludności jest poligonem idiotycznych manewrów politycznych.

Nie wiadomo na razie, czy pytanie o status imigracyjny rzeczywiście zostanie dodane do ankiety przewidzianej na rok 2020. Być może do akcji wkroczą sądy, które wszystko to zatrzymają. W pewnym sensie nie ma to już większego znaczenia. Mieszkańcy USA wiedzą doskonale, że ich ankietowe odpowiedzi nie są tylko i wyłącznie neutralnym procesem zbierania danych statystycznych. Niestety chodzi też w tym wszystkim o mało godziwe manipulacje polityczne.

Andrzej Heyduk

Pochodzi z Wielkopolski, choć od dzieciństwa związany z Wrocławiem. W USA od 1983 roku. Z wykształcenia anglista (Uniwersytet Wrocławski), językoznawca (Lancaster University w Anglii) oraz filozof (University of Illinois). Dziennikarz i felietonista od 1972 roku - publikował m. in. w tygodniku "Wprost", miesięczniku "Scena", gazetach wrocławskich, periodyku "East European Journal", mediach polonijnych, dzienniku "Fort Wayne Journal". Autor słownika pt.: "Leksykon angielskiej terminologii komputerowej" (1991) oraz anglojęzycznej powieści pt.: "The Breslau Conspiracy" (2014).

 

fot.Pexels.com

Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama