W Zrzeszeniu Amerykańsko-Polskim będzie barszcz, pierogi i ryba. W Wigilię w Anawim wszyscy połamią się opłatkiem. Tylko na torach święta nie będą w niczym różniły się od dnia powszedniego. Na torach na święta będzie wódka.
W dziennym schronisku dla bezdomnych mężczyzn przy Zrzeszeniu Amerykańsko-Polskim święta czuć od progu. Jest choinka, migoczą kolorowe światełka. Wchodzimy po słynnych stromych schodach. Jest ze mną Leszek Jakubowski, właściciel restauracji Tata's Pierogi, którego namówiliśmy na akcję karmienie polskich bezdomnych w Chicago. Na połączonych, przykrytych ceratą stołach ustawiamy parujące półmiski z pierogami, bigosem i smażoną kiełbasą. Siadamy do stołu z kilkunastoma rezydentami schroniska. Pytam, czego życzą sobie na nadchodzące święta. Zdrowia, szczęścia i pracy. Siły, spokoju i trzeźwości – mówią.
– Powrotu do rodziny – mówi Irek – żeby wrócić do normalności, do tego, co było jeszcze siedem lat temu, czyli zanim trafiłem pierwszy raz na ulicę.
– Co ci stoi na przeszkodzie?
– Alkohol. Ile razy nie stanę na nogi, przychodzą te wszystkie myśli, wspomnienia o tym, co straciłem i sięgam po butelkę, a wtedy historia się powtarza. Ostatnio za każdym piciem ląduję w szpitalu.
– Ja sobie życzę zdrowia – mówi Artur. – Żebym miał zdrowe nogi i ręce zdolne do pracy, to na resztę zarobię. Zresztą pieniądze to rzecz nabyta. I martwa. Kiedyś miałem furę pieniędzy, a dzisiaj nie mam nic. Ale to nieważne, bo straciłem dużo więcej niż pieniądze. Ale teraz wierzę, że mi się uda.
Paweł życzy sobie, żeby spotkał odpowiednią kobietę i spędził z nią resztę życia w trzeźwości. – A znasz takie powiedzenie – uważaj, czego sobie życzysz, bo a nuż się spełni? – śmieje się Mirek Kubas, który pracuje w schronisku jako case manager. Z bezdomnymi spędzi całe święta.
– Tu jest moja rodzina – mówi Mirek.
Siedzimy, jemy, żartujemy, zrobiło się miło i rodzinnie. Ale czas na nas, jedziemy dalej. Mirek zabierze nas w miejsca, gdzie koczują polscy bezdomni. Ci, którzy zdecydowali, że zimę spędzą na ulicy.
Porządek musi być
Zatrzymujemy się pod wiaduktem kolejowym, rzut kamieniem od Belmontu, z tyłu supermarketu Tony's. Z podgrzewaczy wyjmujemy przygotowane porcje w styropianowych pudełkach. Wspinamy się po nasypie i wchodzimy na tory. To tutaj od lat mieszkają bezdomni Polacy. Z jednej strony torowiska jest upstrzony kolorowym graffiti mur, z drugiej – płot. Do muru i ogrodzenia przylegają namioty sklecone z desek, gałęzi i brezentowych niebieskich płacht. Obozowiska są od siebie oddalone. Mieszkańcy cenią sobie prywatność, choć regularnie się odwiedzają.
Leszek ma 54 lata, brudną czerwoną kurtkę i czarnoziem pod paznokciami. Na ulicy z przerwami jest dziesięć lat, może dłużej. – Właśnie hamburgery robiłem – zdejmuje kawałek tektury ze stojącego na pustakach garnka, pod którym płonie niewielkie ognisko. W garnku smaży się kilka ciemnobrązowych krążków. W obozowisku jest sam, koledzy poszli „na puszki”. Prowadzi nas do Krzysia, który mieszka 50 metrów dalej, po drugiej stronie torów.
– Krzysiek! Krzysiu! Może go nie ma.
Schodzimy po nasypie. Obóz Krzysia uderza czystością i porządkiem. Duży niebieski namiot jest starannie pozszywany, a szwy zaklejone silikonem, żeby nie przeciekało. Jest palenisko i składzik na drewno. Pod brezentem, a jakże. Połamane deski poukładane są według rozmiaru i przeznaczenia, od nadających się na rozpałkę deszczułek i szczap, po solidne kawałki. Za płotem są magazyny. Co kilka dni życzliwi pracownicy przerzucają Krzysiowi przez płot kilka drewnianych palet, żeby miał czym palić. W podzięce Krzysiu napisał na kartonie po angielsku „Dziękuję, niech Wam Bóg błogosławi”, a karton przewiesił przez płot. Na płocie wisi krzyżyk.
W namiocie też panuje porządek. Po prawej legowisko, skonstruowane z desek, nad ziemią, żeby nie ciągnęło zimno i wilgoć. Po prawej półki, gazowy palnik i butla. Pusta, ale Krzysio kupi pełną zanim nastaną mrozy.
Na torach największy problem jest z higieną. – Latem to jeszcze człowiek nagrzeje wody na ognisku, obmyje się i ogoli. Ale zimą, niestety – jesteśmy skazani na takie gnicie aż do wiosny – wyjaśnia Krzysiek wyraźnie zmieszany swoim dwutygodniowym zarostem. Na torach mieszka od kilku lat, od kiedy za picie wyleciał ze schroniska Anawim, gdzie był funkcyjnym. Zajmował się dostawami, pilnował porządku, dzwonił dzwonkiem wzywającym na msze i posiłki. O takich w Anawim mówią „prezesi”.
Na święta będzie wódka
– Jak spędzimy święta? Kupimy se flaszkę i będziemy pić – mówi Leszek. – Co się będziemy oszukiwać, wiadomo, że na torach się pije. Co uzbieramy trochę złomu i puszek, to głównie idzie na wódkę.
Pytam Leszka, czego życzy sobie na święta. Odpowiada wymijająco: – Robiłem kiedyś u Cyganów za jedzenie, papierosy i alkohol. Miałem dach nad głową. Ale jak mam pracować za darmo, to wolę być tutaj, na torach. Zawsze mówię sobie w duchu: Pan Bóg tym pomaga, co sobie sami chcą pomóc. Dam sobie radę, mam kurtkę i kołdry, jestem gotowy na zimę. Nie zamarznę nawet w największy mróz.
– A ty Krzysiu, czego sobie życzysz na święta?
– Żeby przestać pić. Tu leży największy problem. Na zdrowie i tak nie mam szans, bo mam problemy z kręgosłupem, ledwie chodzę.
Siedzimy na deskach wokół ogniska. Pytam, jak im się żyje, czego im potrzeba. Kołdry by się przydały. I czyste ciepłe skarpety. Ale ogólnie nie jest źle. Na torach jest spokojnie. Czasem policja wpadnie, szczególnie jak ognisko jest za duże, a w co drugą sobotę przyjeżdżają Meksykanie z pobliskiego kościoła, oni dużo pomagają. Przywożą kurtki, jedzenie, wodę. Przyjeżdżają całymi rodzinami. – Modlą się z nami, oni po hiszpańsku, a ja po polsku „Ojcze nasz” odmawiam. Czasem zabiorą nas do kościoła, tam można się najeść, umyć i przebrać w czyste ubrania – mówi Krzysiu.
Polacy raczej nie przychodzą, tylko Mirek ze zrzeszenia czasem zajrzy.
Lustro na murze
Ziggi mieszka pod murem, jakieś sto metrów dalej. Niewysoki, grzeczny. Od razu zastrzega, że nie chce żadnych zdjęć. Do namiotu Ziggiego prowadzi wydeptana ścieżka. Od razu widać, że Ziggi zbiera rzeczy. Koło drzewa stoi oparty rower górski, obok na trawie leży jeszcze jeden. Na stojących na ziemi półkach poukładane talerze, rondle i garnki. Na pomalowanej kolorowymi sprejami betonowej ścianie wisi duże oprawione w drewniane ramy lustro. Po drugiej stronie ścieżki, na rozciągniętych między drzewami sznurkach, wiszą ubrania. Ciężko zgadnąć, czy się suszą, czy wietrzą. Ziggi nie jest rozmowny ani zachłanny. Mówi, że wystarczą mu dwa, góra trzy pudełka pierogów. Życzymy mu spokojnych świąt.
Pozostało przejść się do Wieśka, który mieszka pod siatką, ale na końcu, prawie przy Roscoe. Szałas Wieśka jest najlichszy ze wszystkich. Nie ma kształtu ani prezencji. Szaro-brązowy brezent zawieszony na gałęziach, wciśnięty pomiędzy ceglaną ścianę a ogrodzenie z blachy falistej. Wieśka nie ma. – Może poszedł do pracy – głośno myśli Leszek. – Żeby tylko padaczki nie dostał, jak ostatnio. Pogotowie go zabrało.
Na nas już czas, w Anawim, przy kościele Świętej Trójcy czeka na nas trzydziestu bezdomnych. Ściskamy Leszka i Krzysia. Obiecujemy, że wrócimy z kołdrami zanim zrobi się naprawdę zimno.
Szlaczek z tapety
„Prezes” Andrzej dzwoni na kolację. Schodzimy na najniższy poziom budynku, w którym Teresa Mirabella od lat prowadzi schronisko Anawim dla bezdomnych mężczyzn. Kiedyś był tu zakonny konwent. Ściany korytarza od ziemi do przyklejonego fachowo szlaczka z tapety pomalowane są na turkusowo. – To Krzysiu malował – mówi pani Teresa. – Ale niestety, musiałam go usunąć, jak każdego, który popija. To bardzo dobry człowiek, ale zakłamany, jeśli chodzi o swój alkoholizm.
Zbieramy się wszyscy w jadalni. Na początek wspólna modlitwa. Dziękujemy za posiłek i za kolejny przeżyty dzień. Ustawiona pod ścianą kolejka powoli i w milczeniu przemieszcza się w kierunku jedzenia. Wystarczy dla wszystkich.
W Anawim widać cały przekrój polonijnej, a właściwie słowiańskiej bezdomności w Chicago. Jest kilku młodych, których na ulicę wysłały narkotyki i wódka. Bezdomność nie nadgryzła ich jeszcze, nie zmięła. Nie zabrała władzy w nogach, nie zgięła wylewem, nie wybiła zębów. Teresa Mirabella pokazuje mi zdjęcia Janka, który niedawno, po raz nie wiadomo już który, dotarł do schroniska. To weteran bezdomności, na ulicy wołają na niego Chrupek. Drobny, łysiejący, bezzębny, ale jak zawsze wesoły i ujmująco uprzejmy. Z pierwszego zdjęcia, zrobionego w latach 90. ubiegłego wieku patrzy na mnie przystojny młody mężczyzna. Poznaję go po oczach.
Idziemy do świetlicy. W telewizji lecą lokalne wiadomości. Na stole sernik i makowiec.
– Czego ci życzyć na święta Jasiu?
– Tego samego, czego życzysz sobie.
Tekst i zdjęcia: Grzegorz Dziedzic
[email protected]
Dziękujemy restauracji Tata's Pierogi i Panu Leszkowi Jakubowskiemu za pomoc w nakarmieniu polonijnych bezdomnych.
Zdjęcie głowne: 123RF Stock Photos
Reklama