Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
niedziela, 29 września 2024 18:30
Reklama KD Market
Reklama

Erozja dyplomacji

W czasie ubiegłorocznej kampanii prezydenckiej Donald Trump wielokrotnie wspominał o tym, iż polityka zagraniczna USA za rządów Obamy była „katastrofalna” i doprowadziła do upadku prestiżu Ameryki na arenie międzynarodowej. Obiecywał też, że jego prezydentura będzie dramatycznie inna, a Stany Zjednoczone odzyskają dawny, globalny blask – miało być wszystko „tremendous”, „great” oraz „fantastic”. Innymi słowy, definicja przyszłej polityki zagranicznej Białego Domu miała się składać z trzech znanych przez Trumpa przymiotników.

Po dziesięciu miesiącach sprawowania przez niego władzy sprawy mają się jednak zupełnie inaczej. Organizacja Pew Research przeprowadziła ostatnio ciekawe badania sondażowe, które polegały na tym, iż respondentów w 37 krajach (w tym również w Polsce) zapytano, czy mają zaufanie do tego, że przywódca USA będzie w stanie skutecznie działać na rzecz globalnej stabilności. To samo pytanie w tych samych krajach zadano w ostatnim roku rządów Obamy. Średni wynik z wszystkich 37 państw jest dość wymowny. 65 proc. osób wierzyło w to, że poprzedni prezydent poradzi sobie z zadaniem stabilizacji naszego globu, podczas gdy dziś podobną wiarę w stosunku do Trumpa zdradza zaledwie 22 proc. pytanych.

Jeszcze bardziej wymowne są wyniki na poziomie poszczególnych krajów. Obywatele 35 państw patrzą na prezydenturę Trumpa znacznie bardziej pesymistycznie niż na rządy jego poprzednika. Rekord dzierży Meksyk, czemu nie należy się dziwić – tylko 5 proc. mieszkańców tego kraju pokłada jakiekolwiek nadzieje w Trumpie. Jeśli chodzi o Polskę, „wskaźnik wiary” w obecnego prezydenta wynosi 23 proc., podczas gdy 58 proc. Polaków uważa, iż na Biały Dom nie ma co w globalnej polityce liczyć.

Są jednak dwa państwa, których obywatele zdecydowanie wolą Trumpa od Obamy. Są to Rosja i Izrael. Innymi słowy, Ameryka na świecie ogólnie dołuje, ale są przynajmniej dwaj sojusznicy, którzy są nadal zadowoleni. O ile jednak Izrael jest sojusznikiem jawnym, to w przypadku Rosji chodzi raczej wyłącznie o pokątne zacieranie rąk na Kremlu z powodu powolnej erozji amerykańskiej demokracji.

Dziś trudno jest mówić o jakiejkolwiek spójnej amerykańskiej polityce zagranicznej, czego przejawem jest również fakt, że Departament Stanu pod wodzą Rexa Tillersona znajduje się w stanie rozkładu. Sekretarz stanu prowadzi energiczną akcję na rzecz „redukcji kadry”, co jak dotąd zaowocowało utratą pracy przez ponad dwa tysiące pracowników, w tym wielu doświadczonych dyplomatów. W licznych ambasadach i konsulatach USA brakuje personelu. Tylko w listopadzie tego roku liczba najstarszych stażem i doświadczeniem dyplomatów amerykańskich spadła z 39 do 19.

Alarm w tej sprawie próbują podnosić politycy obu partii. Senator John McCain 15 listopada napisał do Tillersona list, wspólnie z senator Jeanne Shaheen, w którym wyraził zaniepokojenie „kuriozalnymi metodami zarządzania Departamentem Stanu oraz niechętnym stosunkiem niektórych członków administracji do wagi i wartości skutecznej dyplomacji”. Ostateczny wniosek tego listu zawarty został w następującym zdaniu: „Wszystkie te zjawiska prowadzą nas do wniosku, że amerykańska dyplomacja staje się coraz słabsza w obliczu skomplikowanych, globalnych kryzysów”. Obiecywana międzynarodowa nirwana globalnej pozycji Ameryki zakrawa dziś na głupi żart.

Ale nie zdaniem samego Tillersona. Gdy dziennikarze zapytali ostatnio sekretarza stanu o cięcia kadrowe w Departamencie Stanu i ogólny marazm wśród pracowników, Tillerson stwierdził, że „tak duża liczebność kadry nie jest potrzebna, gdyż wkrótce rozwiążemy wszystkie główne sytuacje kryzysowe tego świata”.

Moja czysto prywatna reakcja na tę sentencję jest prosta – ręce opadają. Być może Tillerson miał na myśli to, że powierzenie Jaredowi Kushnerowi, facetowi żydowskiego pochodzenia bez jakiegokolwiek doświadczenia dyplomatycznego, misji wynegocjowania pokoju między Izraelem i Palestyńczykami w zasadzie wszystko rozwiązuje. Keep dreaming, baby!

Andrzej Heyduk

Pochodzi z Wielkopolski, choć od dzieciństwa związany z Wrocławiem. W USA od 1983 roku. Z wykształcenia anglista (Uniwersytet Wrocławski), językoznawca (Lancaster University w Anglii) oraz filozof (University of Illinois). Dziennikarz i felietonista od 1972 roku - publikował m. in. w tygodniku "Wprost", miesięczniku "Scena", gazetach wrocławskich, periodyku "East European Journal", mediach polonijnych, dzienniku "Fort Wayne Journal". Autor słownika pt.: "Leksykon angielskiej terminologii komputerowej" (1991) oraz anglojęzycznej powieści pt.: "The Breslau Conspiracy" (2014).

 

fot.AL DRAGO/POOL/EPA-EFE/REX/Shutterstock

Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama