Każdy ma za sobą jakąś przeszłość. Najlepiej wiedzą o tym dorosłe dzieci adopcyjne, których zawiłe koleje losu rzuciły gdzieś za ocean. Swoje nowe życie rozpoczęły jako adoptowane nastolatki, dowodząc że i na starsze dzieci gdzieś w świecie może czekać druga szansa. W duchu Święta Dziękczynienia, ale i obchodzonego w listopadzie miesiąca adopcji, niektórzy z nich zgodzili się podzielić swoją historią. Nie kryją nadziei, że może otrzymane dobro się rozmnoży i los uśmiechnie się także do kogoś innego.
W zatłoczonym McDonaldzie w Wheeling 46-letnia Róża Yates wysypuje przede mną zdjęcia. Tu pierwsze mieszkanie w basemencie na Jackowie. Tu 21 urodziny świętowane z mamą w Ameryce – i ta fryzura! Tu widać, jaka córeczka tatusia. A tu już syn na tradycyjnych wakacjach u babci w Polsce.
Zapomniała, że to nie mama
Pamięta, jak mając 10 lat stała w szoku nad trumną swojej prawdziwej matki. Podsunęli ją tam krewni, kazali się pożegnać. Była przerażona, nic nie rozumiała. Ale kto wówczas przejmował się psychiką dziecka. Starsza o pięć lat siostra została w mieszkaniu mamy, a Różę zabrała ciotka, która szybko okazała się złą macochą niczym z bajki. Trzy lata u ciotki to najgorsze lata życia – ciężka praca w polu i na gospodarstwie, przemoc słowna i fizyczna, wykorzystywanie i ciągłe nękanie. Pewnego dnia nie wytrzymała, pobita i podrapana uciekła do pozbawionego praw rodzicielskich ojca alkoholika. Ten zaś nie puszczał jej do szkoły, więc po dwóch tygodniach zabrało ją pogotowie opiekuńcze. Stamtąd kolejne przenosiny – do domu dziecka w Gorzowie Wielkopolskim. Kolejny szok i depresja. Wreszcie zgodziła się, by zapoznać się z jakąś rodziną.
„Trochę duża...” – powiedział czterdziestoparoletni pan do swojej żony, gdy pierwszy raz zobaczyli Różę. Od razu pomyślała, że już go nie lubi. Tymczasem przez następne dwadzieścia parę lat Jan stał się dla niej ojcem, którego nigdy nie miała. Weekendy i ferie u państwa Ratajczaków w Gorzowie szybko przerodziły się w decyzję o zamieszkaniu u nich. Formalności pozyskania statusu rodziców zastępczych zostały załatwione ekspresowo. Pewnego razu sąsiadka zwróciła jej uwagę: „co ty tak 'ciociujesz'?” Emilia Ratajczak bardzo się wzruszyła, gdy Róża zapytała, czy może do niej mówić „mamo”. I tak zyskała nowych rodziców.
Tata był spokojny, łagodny, skryty, a miłość okazywał drobnymi gestami. Mama była bojowniczką, która zawsze stawała za córką murem. Była energiczna, lubiła przygodę do tego stopnia, że któregoś razu wymyśliła, że poleci do Ameryki, żeby pomóc córce. Życie napisało inny scenariusz. Róża w 1990 r. sama przyleciała do Stanów, zaś mama wróciła potem do Polski. I choć dzielił ich ocean, rodzice zawsze byli obecni w jej życiu – w chwilach radosnych, jak narodziny dzieci, jak i tych trudnych, jak rozpad małżeństwa. Po śmierci taty postanowiła sprowadzić mamę do siebie na stałe. Założyła już nową rodzinę. Rozpoczęła proces sponsorowania mamy na „zieloną kartę”, kiedy uświadomiła sobie, że... zapomniała, że mama nie jest przecież jej biologiczną matką. – A przecież wzięli mnie, gdy byłam już 13-latką! – wspomina. Musiała zacząć zupełnie inny, dość skomplikowany proces sponsorowania, którego finalizacji mama już nie doczekała. Zmarła w Polsce wskutek komplikacji po wylewie.
Róża najbardziej jest wdzięczna rodzicom za poczucie bezpieczeństwa, prawdziwą rodzinę i szansę na normalne życie. Choć mówiła, że ich kocha, zastanawia się, czy powiedziała im to wystarczająco dużo razy.
Kręcone włosy i goście z Ameryki
31-letnia Basia Szelewa, jak na młodą mamę przystało, ma ręce pełne roboty. Jak to dobrze, że ciocia mieszka w pobliżu i podczas naszej rozmowy przypilnowała dzieci. Ciocia, która tak naprawdę tylko z nazwy nie jest mamą, lecz wraz z wujkiem od wielu lat pełnią w jej życiu rolę rodziców.
Biologiczny ojciec zmarł, gdy miała 9 lat. Mamy nigdy nie było w domu, by zaopiekować się siedmiorgiem dzieci. Któregoś dnia, po kolejnej kłótni, poszła do kuratora sądowego i powiedziała, że nie chce wracać do domu. Była już 14-15-latką, gdy trafiła do pogotowia opiekuńczego, a po roku do domu dziecka w Krasnem. Pamięta jak dziś, jak dyrektorka poprosiła ją o wręczenie kwiatów gościom z Ameryki. Tak poznała Wandę i Tadeusza Wasikowskich, którzy przyjechali z Chicago z kurtkami zimowymi dla dzieci z domu dziecka. Później dowiedziała się, że już wówczas wpadła małżeństwu w oko. W drodze powrotnej wujek miał zaproponować swojej żonie, że może by tak pomóc „tej dziewczynce z długimi kręconymi włosami, która wręczała im kwiaty”.
Za parę miesięcy para z Ameryki zaprosiła Basię do siebie. Po ponad roku i perypetiach wizowych w 2004 r. wylądowała na chicagowskim O'Hare. Miało być tylko na wakacje. Została do dziś. Tu pod opieką cioci i wujka skończyła szkołę, założyła rodzinę. Sama dziwi się, jak niemłode już małżeństwo, które miało dorosłe dzieci, zdecydowało się na wyciągnięcie ręki do zupełnie obcej 18-latki z rodziny patologicznej. Ona również lecąc do Ameryki nie wiedziała o nich nic. Jednak pamięta dokładnie, jak na lotnisku O'Hare uradowana ciocia machała do niej z aparatem, wołając „Basia! Basia!”. Nigdy nie została oficjalnie zaadoptowana, bo gdy zamieszkała z Wasikowskimi, miała już 18 lat. Od razu umówili się, że będzie mówić do nich „ciociu” i „wujku”.
Ciocia od początku powtarzała Basi, że rodziców ma się tylko jednych. Namawiała, aby dziewczyna przebaczyła swojej biologicznej matce. Podkreślała, że nie mają zamiaru zastąpić jej rodziców. A jednak zastąpili. Bo przecież to do cioci dzieci teraz mówią „babciu” i to wujek, gdy szła na pierwszą randkę, robił jej wykład na temat chłopaków, a później prowadził Basię do ołtarza. To dzięki cioci i wujkowi Basi ułożyło się życie, poznała swego męża i buduje normalną kochającą rodzinę, której jako dziecko sama nie miała. I to cioci, a nie biologicznej matce oddałaby nerkę, gdyby zaszła taka potrzeba – wyznaje Basia.
Wdzięczna za uśmiech losu, również sama chce coś z siebie dać. Już drugi rok organizuje z mężem akcję mikołajową dla domu dziecka w Krasnem w woj. podlaskim – tego samego, z którego lata temu przygarnęli ją ciocia z wujkiem.
Brak słów
Asia na dzień dobry przysyła filmiki z powitania po 16 latach ze swoim rozłączonym rodzeństwem. Wzruszające nagrania u niejednego wywołałyby gęsią skórkę. Gdy miała 8 lat, wraz z trójką rodzeństwa została umieszczona w domu dziecka w Krasnem. Krótko potem młodsi siostra i brat zostali wspólnie adoptowani przez rodzinę z Włoch. A ponieważ była to tzw. adopcja prywatna, słuch o nich zaginął. Starszy brat został w Polsce, a Asia, po czterech latach w domu dziecka, została zaadoptowana przez samotną osobę pochodzącą z Jacksonville na Florydzie.
Po przylocie do Stanów, w 2002 roku, 12-letniej Asi nie było łatwo. Nowy kraj, nowy język, nowa rodzina, ale to wszystko było niczym w porównaniu z ogromną pustką i tęsknotą, którą czuła, nie wiedząc co dzieje się z jej rodzeństwem. Zawsze byli ze sobą bardzo blisko. Gdy zostali oddani do domu dziecka, najstarszy brat miał 10 lat, Asia 8, siostra 6, a najmłodszy brat 5. Nigdy nie straciła nadziei, że kiedyś rodzeństwo zacznie jej szukać. Gdy mama pozwoliła jej założyć profil na Facebooku, stworzyła dwa – jeden z amerykańską tożsamością i drugi pod swoim dawnym polskim nazwiskiem. We wrześniu 2015 roku stał się cud – na profilu Asi Baranowskiej pojawiła się wiadomość od młodszej siostry.
Po niespełna roku poleciała do Włoch, aby spotkać się z adoptowanym tam rodzeństwem, a następnie do Polski, by odwiedzić starszego brata i jego rodzinę. Kilka miesięcy później to oni odwiedzili siostrę w Ameryce, gdzie rodzina adopcyjna Asi przyjęła ich z otwartymi ramionami.
Asia często zastanawiała się, dlaczego rodzice ich oddali. Wiedziała, że był problem z alkoholem, wiedziała również, że na krótko przed jej wyjazdem do Stanów matka miała dziecko z innym mężczyzną. Będąc w Polsce postanowiła odwiedzić rodziców – niestety, zastała wszystko tak samo, jak przed laty. Alkohol, bieda i brak perspektyw. Wówczas jeszcze bardziej zrozumiała, jak niesamowite szczęście zostało jej dane. Brak jej słów, aby wyrazić wdzięczność losowi nie tylko za adopcję i lepsze życie w nowej ojczyźnie, lecz również za odnalezienie rodzeństwa i spotkanie po latach. Brakujące kawałki wreszcie dopełniły układankę, a obecność ukochanego rodzeństwa sprawiła, że życie znów nabrało kolorów.
Z sierocińca na stadiony
Historia Adama Griffitha, a ściślej Andrzeja Dębowskiego, nosi znamiona najbardziej spektakularnej i choć nie trafiła jeszcze na hollywoodzkie ekrany, doczekała się realizacji dokumentalnej stacji ESPN. To z filmu poznajemy drogę nastoletniego łobuza z domu dziecka w Stargardzie Szczecińskim na wypełnione po brzegi stadiony futbolowe amerykańskich mistrzostw NCAA. Sam Adam nie odpowiedział na nasze liczne próby nawiązania kontaktu. Jego adopcyjna matka za pośrednictwem Facebooka wyjaśniła, że syn nie czuje się komfortowo opowiadając o swojej przeszłości. Nie jest zresztą jedyną osobą, która odmówiła nam podzielenia się historią swojej adopcji.
Siedmioro rodzeństwa Dębowskich jako małe dzieci zostało rozmieszczone w domach dziecka w okolicy Stargardu Szczecińskiego. Matka miała problem z alkoholem, ojciec – sam z patologicznej rodziny – część życia spędził w więzieniu. W domu dziecka nie było marzeń. Był za to głód, tłok, ucieczki, kradzieże, papierosy i alkohol. Adam doświadczył tego wszystkiego zanim jeszcze skończył 10 lat. Chłopak był na najlepszej drodze, by powielić rodzinny schemat. I wtedy właśnie na internetowej stronie adopcyjnej wypatrzyła go bezdzietna para Amerykanów z Calhoun, która w 13-latku dostrzegła zagubione, ciekawe świata i spragnione miłości dziecko. W 2006 r. zatłoczony sierociniec zamienił na pokój z własną łazienką na przestronnej posesji w stanie Georgia.
W liceum zainteresował się futbolem amerykańskim. Okazało się, że jest niezwykle utalentowanym kopaczem. Decydującym zagraniem wywalczył dla swojego liceum mistrzostwo stanu, zaś w 2014 został zawodnikiem najlepszej w kraju drużyny uniwersyteckiej Alabama. Mimo sukcesów na boisku nie mógł przestać myśleć o rodzinie w Polsce. Czuł się winny, że gdy on świętuje tryumfy, oni klepią biedę. Zaryzykował pomysł stacji ESPN – powrotu do przeszłości w towarzystwie kamer. Na filmie Adam odwiedza stare kąty, nieistniejący już sierociniec i dom rodzinny z odpadającym tynkiem i zardzewiałą anteną. Tam witają go biologiczni rodzice i rodzeństwo – wzruszony ojciec płacze tuląc syna, a matka nie dowierza własnym oczom.
Adam miał powiedzieć później, że mimo alkoholu i biedy w rodzinie nigdy nie wątpił w miłość biologicznych rodziców. Pokazując im na tablecie swoje zwycięskie zagrania futbolowe i spotkanie z prezydentem Obamą, szczerze przytula matkę i ojca, i zapewnia o swojej pamięci i przywiązaniu.
Po wizycie w Polsce w 2015 roku roku 22-latek grający z numerem 99 w najlepszej uniwersyteckiej drużynie Alabama Crimson Tide przyczynił się do zdobycia dla swojego zespołu akademickiego mistrzostwa USA. I choć po ukończeniu studiów nie trafił przez draft do NFL, wyznał, że zawsze chciał zostać agentem FBI.
Konkurencja i strach
Wśród dzieci w domach dziecka jest element konkurencji – mówi Basia. Musisz się bardziej starać, wykazać, żeby dana rodzina wybrała właśnie ciebie. – A potem, nawet jak już z nią jesteś, ni stąd ni zowąd pojawia się strach, myśl, co będzie, jeśli mnie oddadzą? Miłość wobec zaadoptowanego noworodka, słodkiego niemowlaka przychodzi łatwiej. Starsze dzieci są większym wyzwaniem, a miłości obie strony muszą uczyć się powoli. Jednak większa jest również wdzięczność i pamięć. Wiedzą o tym najlepiej dorosłe dzieci adopcyjne, których zawiłe koleje losu rzuciły gdzieś za ocean.
Joanna Marszałek
[email protected]
Reklama