Podczas niedawnej wizyty w Stanach Zjednoczonych prezydent Andrzej Duda i szef MSZ Witold Waszczykowski namawiali Polaków do powrotu do kraju. Mówili o spadającym bezrobociu i rosnących możliwościach, obiecywali pomoc państwa. O to, czy warto, postanowiliśmy zapytać tych, którzy do Polski wrócili – reemigrantów z USA.
Jestem u siebie
Wiktor Sajda w Chicago przez dziesięć lat pracował „na kontraktorce”, głównie przybijając siding. Ponad dwa lata temu postanowił wrócić do kraju. – Ja bardzo pragnąłem wrócić do Polski. Chciałem wrócić do kraju, w którym się urodziłem i wychowałem. Byłem tu gotowy pracować „przy łopacie”, byle być u siebie. Nie patrzyłem na pieniądze ani na możliwości, nie miałem oczekiwań. Tu jest mój dom. Tu jestem u siebie. W Ameryce nigdy się tak nie czułem – mówi Wiktor.
2 stycznia 2015 roku wylądował w rodzinnej Warszawie. – Pierwsze wrażenie – Polska bardzo zmieniła się na lepsze, szczególnie jeśli chodzi o infrastrukturę. Nowe drogi, budynki, dworce – to poszło do przodu, przez te lata, kiedy mnie nie było, dużo zostało zrobione. Jeśli chodzi o urzędy, to w mniejszych miastach i na prowincji zdarza się, że zderzysz się ze „starą Polską”. Ale w Warszawie naprawdę czuć Europę. Urzędnicy starają się być pomocni i rozumieć potrzeby petenta. To duża zmiana – mówi Wiktor.
Na początku, zaraz po powrocie, Wiktora denerwowały małe rzeczy – nieuprzejmość ekspedientek, chamstwo kierowców, skłonność rodaków do nieuczciwości, wysokie ceny w sklepach. Ale szybko przestawił się na polską rzeczywistość. Ze znajomym, który też wrócił z Chicago, założyli firmę budowlaną, szklą elewacje wieżowców. – Mnie się w Polsce udało, za Ameryką nie tęsknię. Nawiązałem tu kontakty, ktoś pożyczył mi pieniądze i zacząłem własny biznes. Pracy nie brakuje, a na zarobki nie mogę narzekać. Spłacam kredyt, utrzymuję rodzinę, żona nie musi pracować, na życie nie brakuje. Czego chcieć więcej. Nie narzekam – mówi Wiktor i dodaje: – W Polsce można sobie po powrocie poradzić, ale trzeba mieć kontakty, pieniądze i pomysł na siebie. Ale czy w Stanach jest inaczej?
Wytrzymałem siedem miesięcy
Robert prosi o niepodawanie w gazecie jego nazwiska. Ma 39 lat, pochodzi z niewielkiego miasta na Mazurach. W 2001 roku przyjechał do Ameryki z zieloną kartą wygraną w loterii wizowej. W Polsce skończył studia techniczne, w Stanach pracował w fabryce, na maszynie CNC. Praca zgodna z wykształceniem, dobre pieniądze. – Ale czegoś mi brakowało. Czułem się samotny, szczególnie w święta brakowało mi rodziny. Po trzech latach w Stanach pojechałem na wakacje. To był czas, kiedy Polska dostawała ogromne dotacje unijne i bardzo się zmieniała. Bardzo mi się spodobało. Każdy mówił „wracaj, będzie super, pomożemy”. W 2007 wróciłem, tak jak kilku moich znajomych. Pierwsze miesiące były super – święta, spotkania z rodziną i kolegami, poklepywanie po ramieniu i zapewnienia o pomocy. Ale święta się skończyły, znajomi się rozjechali i zaczęły się schody. Każdy mnie pocieszał, ale wielu uważało się za lepszych ode mnie, bo byli w Polsce „ustawieni”, a ja nie. Ci, którym udało się gorzej, cieszyli się, że mi też nie idzie – wspomina Robert.
Z urzędu pracy dostał propozycję pracy w swoim zawodzie, przy obsłudze CNC. Ale okazało się, że jego wiedza i umiejętności są wyższe niż człowieka, który miał być jego przełożonym, i pracy nie dostał. Został przedstawicielem handlowym. Wcisnął się w służbowy garnitur i służbowym samochodem pokonywał dziennie nawet 300 kilometrów. – Szef zapytał na początku, ile chcę zarabiać, więc odpowiedziałem, że będę pracował najlepiej, jak potrafię, a on mi po miesiącu zapłaci tyle, na ile jego zdaniem zasługuję. Pracowałem po przynajmniej dziesięć godzin dziennie, a na koniec miesiąca dostałem 1,8 tys. złotych. Szef powiedział, żebym na więcej nie liczył, bo na moje miejsce jest kilkunastu chętnych. Po trzech miesiącach usłyszałem, że mam się zwolnić i mogę dalej pracować, ale bez umowy, na czarno.
Robert zwolnił się, ale na dobre. Po siedmiu miesiącach w Polsce podjął decyzję o wyjeździe z kraju. Pojechał do Niemiec, stamtąd do Holandii, a potem do Londynu. – W Polsce przybiło mnie wszystko: ceny, urzędy, stosunek człowieka do człowieka, chamstwo. Pamiętam, że poszedłem do lekarza. Dostałem numerek i siedzę w poczekalni. Nagle zaczęła się kłótnia, kto był pierwszy w kolejce. Skończyło się na tym, że trzydzieści osób darło się na siebie, wykrzykując swoje racje. Obłęd, nie wierzyłem, że coś takiego jest możliwe w niby rozwiniętym kraju. Chamstwo jest powszechne, jadąc samochodem co chwilę słyszysz obelgi, w dyskotekach i klubach ludzie się biją – mówi rozgoryczony.
W Londynie Robert poznał żonę, ale życie na emigracji w Europie było nie dla niego. – Tam Polacy jadą, żeby zarobić i wracać, ale nie żeby żyć. Dwa lata temu z żoną postanowiliśmy przenieść się na stałe do Stanów. I to była najlepsza decyzja w moim życiu. Mamy dobre prace, kupiliśmy dom, żyjemy na poziomie. Codziennie budzę się z uśmiechem na ustach.
Z sześciu znajomych Roberta, którzy, tak jak on wrócili do Polski, czterech wyjechało do Szwecji, dwóm rozpadły się rodziny. – W sumie to oni wszyscy plują sobie w brody. W Stanach byli nielegalnie, więc czekają aż minie dziesięcioletni okres poza USA i będą występować o wizy turystyczne, żeby wracać. Rozmawiałem ostatnio z kolegą i powiedział tak – „wolę być w Stanach nielegalny niż legalny w Europie”. To tyle na ten temat.
PRZECZYTAJ TEŻ: Polski trzeba się uczyć od nowa"
Odpocząć od Polski
Kasia i Wojtek (nazwisko do wiadomości redakcji) są małżeństwem, mają po 37 lat. Do Zakopanego wrócili w 2010 roku. W Chicago spędzili pięć lat, ale nie zdołali zalegalizować swojego pobytu, bezskutecznie starali się o wizy studenckie i sponsorowanie przez pracę. – W końcu zdaliśmy sobie sprawę, że raczej jest to niemożliwe, a przebywanie w Stanach nielegalnie kosztowało nas zbyt dużo nerwów. Było to życie w ciągłym napięciu i niepewności. Poza tym w Polsce miałam nieuregulowane sprawy spadkowe, którymi musiałam się zająć – mówi Kasia.
Przed powrotem idealizowali polską rzeczywistość, z rozrzewnieniem wspominali znajome miejsca, zapachy i smaki. Codzienność na Podhalu okazała się mniej kolorowa. – Polska zaskoczyła nas raczej negatywnie – brakiem przestrzeni życiowej, wyższymi kosztami życia, słabą organizacją życia społecznego, opieszałością urzędów i sądów. Zdecydowanym plusem była większa ilość wolnego czasu oraz świadomość, że mimo wszystko jesteśmy u siebie, w domu. Plusów było więcej – dokończyliśmy przerwaną edukację i dostaliśmy legalne prace, które choć słabiej płatne niż w Stanach, nie były poniżej naszych kwalifikacji – mówi Kasia.
Szok kulturowy, jakiego doznali, był niewielki. Może, jak mówią, dlatego, że wrócili jeszcze przed trzydziestką, a w Stanach byli jednak za krótko, żeby się od Polski całkiem odzwyczaić. Po pierwszym bolesnym zderzeniu z codziennością, zaczęli sobie radzić. Wojtek znalazł pracę jako przedstawiciel handlowy, ale szybko ją zmienił na korpo. Kasia uczyła angielskiego i zajmowała się tłumaczeniami. Dawali radę. Ale po siedmiu latach, w czerwcu tego roku, postanowili, że muszą zmienić klimat. W Polsce chcą zająć się turystyką, zrobili biznesplan, wystąpili do urzędów o potrzebne pozwolenia. Czekają, ale to czekanie potrwa. Postanowili zatem spełnić marzenie, z którym nosili się od lat, i wyjechać do Hiszpanii. Na miejscu oboje będą uczyć angielskiego. – Chcemy na jakiś czas zmienić klimat, poznać nową kulturę, uczyć się języka i odpocząć od Polski. Kasia przeprasza, ale nie może dłużej rozmawiać. Do Hiszpanii przyjechali kilka dni temu, właśnie wynajęli mieszkanie i rozpakowują pudełka.
Grzegorz Dziedzic
[email protected]