40-letni Sebastian C. pochodzi z okolic Szczytna w woj. warmińsko-mazurskim. Do Stanów przyjechał na wizie turystycznej jako 16-latek, w odwiedziny do ciotki mieszkającej w Connecticut. Stopniowo cała jego najbliższa rodzina znalazła się w USA. Tu skończył liceum, a następnie studia z zarządzania lotnictwem i finansów na Uniwersytecie Long Island. Ma licencję pilota prywatnego i do niedawna planował zdobycie licencji pilota zawodowego i pracę w tym fachu. Wszystko wskazuje jednak na to, że w najbliższy lot za ocean uda się nie z własnej woli – i nie za sterami. Ale zacznijmy od... końca.
Wizyta inna niż wszystkie
Odkąd w 2011 r., przy pomocy swojego prawnika i dzięki wstawiennictwu lokalnych polityków Sebastian C. został wypuszczony z więzienia imigracyjnego w stanie Massachusetts, musiał co pół roku lub raz na rok zgłaszać się z paszportem do urzędu imigracyjnego w Hartford, stolicy stanu Connecticut. Jak wyglądały te wizyty? – Jest poczekalnia z okienkiem, w którym siedzi urzędnik imigracyjny. Wręcza się mu swoją kartę wizyt, czasami potwierdza on prawidłowość adresu i telefonu, pyta o postępy w aplikacji o stały pobyt. Za każdym razem było też przypomnienie i ostrzeżenie o niewchodzeniu w konflikt z prawem. Kończy się złożeniem podpisu i wyznaczeniem daty kolejnej kontroli. Całość nie trwa długo – relacjonuje nam Sebastian.
Tym razem było jednak inaczej. Pismo wzywające do stawienia się w urzędzie otrzymał prawnik Sebastiana, który od lat prowadzi sprawę imigracyjną mężczyzny. W 2014 r. ojciec Sebastiana – obywatel amerykański, złożył petycję o stały pobyt dla syna. Do doczekania zielonej karty miały pozostać Sebastianowi jeszcze około 4 lata. Adwokat oznajmił swojemu klientowi, że 10 lipca biuro imigracyjne zdecyduje, czy czas ten Sebastian spędzi w Stanach, czy w Polsce.
10 lipca Sebastian C. w towarzystwie swego prawnika zjawił się w siedzibie urzędu imigracyjnego. – Urzędnik zażądał mojego paszportu i karty wizyt, po czym znikł za zamkniętymi drzwiami. Po około 20 minutach pojawiło się trzech oficerów ICE, wręczyli mi kopię paszportu i oznajmili, że do 17 lipca muszę okazać im dowód zamiaru opuszczenia kraju w postaci biletu lotniczego, a do 7 sierpnia mam opuścić USA. Oznajmiono mi również, że dostanę nadajnik GPS. Następnie przeprowadzono mnie do innego budynku, gdzie pracownicy założyli mi na nogę bransoletkę GPS. Nakazano również, że do chwili wyjazdu mam meldować się u nich co tydzień, a co środę ktoś będzie mi składał wizyty domowe. I faktycznie, już dziś była u mnie ta pani – opowiadał Sebastian 12 lipca.
Zapytany, czy cokolwiek wskazywało na to, że wizyta będzie miała tak dramatyczny przebieg Sebastian odpowiada: – Myślałem, że będzie możliwość jakiejś rozmowy. Tymczasem oni nie zadawali żadnych pytań. Zrobili, co zrobili i już.
Pytamy, czy w kontakcie z agentami mężczyzna stawiał jakiś opór. – Miałem wrażenie, że niektórzy z nich tylko czekali na to, abym postawił opór. Mieliby wówczas dobry powód, by zakuć mnie w kajdanki i zawieźć prosto do ośrodka przetrzymywania imigrantów (detention center). Dlatego bardzo się starałem, żeby nie stawiać oporu.
Imigracyjny pech
Detention center to też nie nowość dla Sebastiana. W 2011 r., po aresztowaniu przez służby ICE, mężczyzna spędził sześć miesięcy w kompleksie więziennym w Dartmouth w stanie Massachusetts. Dlaczego został aresztowany? W 1999 r. podpisał przed sędzią imigracyjnym dokument o dobrowolnym opuszczeniu kraju. Z tym że nigdy nie wyjechał. – Sędzia postawił mi wybór, deportacja albo dobrowolny wyjazd. Podpisałem dobrowolny wyjazd. Tylko że nikt wówczas nie sprawdzał, czy faktycznie wyjechałem, nie żądał okazania biletu i nie zakładał czujnika GPS. Zostałem i tak minęło ponad 10 lat. Aż do chwili aresztowania.
Imigracyjny pech Sebastiana zaczął się jeszcze wcześniej. Po paru latach po przyjeździe do Stanów ojciec Sebastiana – wówczas posiadacz zielonej karty – złożył petycję o pobyt stały dla syna będącego poniżej 21. roku życia. Sebastian dostał potwierdzenie otrzymania wniosku i odpowiednią pieczątkę w paszporcie. Pojechał nawet w odwiedziny do Polski. To był rok 1998 r. Jednak kiedy mężczyzna zgłosił się w wyznaczonym terminie w urzędzie imigracyjnym po odbiór fizycznej zielonej karty, spotkała go niespodzianka. – Urzędniczka powiedziała, że nie powinienem mieć przyznanej zielonej karty, gdyż mam już powyżej 21 lat. Zamiast karty stałego rezydenta dostałem termin stawienia się w sądzie imigracyjnym. Gdzie sędzia postawił mi wyżej wspomniany wybór: deportacja albo dobrowolny wyjazd.
– W pamiętnym dniu aresztowania wyjeżdżałem do pracy, gdy dwa samochody zajechały mi drogę – jeden z przodu, jeden z tyłu. Wysiadło z nich trzech agentów ICE z bronią u pasa, w kamizelkach kuloodpornych. Skuli mnie kajdankami i przewieźli do Hartford. Tam założono mi jasnożółty kaftan i dodatkowe kajdanki na nogi, które elegancko kłódeczką połączono łańcuchem z tymi na rękach – z nutą sarkazmu relacjonuje Sebastian. – To było wręcz śmieszne, bo wyglądałem jak seryjny morderca. Następnie więzienną furgonetką przewieziono mnie do kompleksu więziennego w Massachusetts, gdzie trafiłem do ośrodka przetrzymywania imigrantów. 80 proc. z nich to były osoby po odsiadce wyroków kryminalnych i czekające na deportację. Reszta to byli po prostu nielegalni imigranci.
Warzywa z puszki, nuda i stres
Życie w detention center nie było łatwe – relacjonuje Sebastian. – Pani sobie wyobrazi, 60 facetów na jednej sali, a każdy z nich jest na coś wkurzony. Dochodziło do różnych sprzeczek, bójek. Sam starałem się nie okazywać frustracji, choć pod koniec już nie było łatwo. Cieszę się, że udało się mnie stamtąd wyciągnąć, bo czułem, że robię się coraz bardziej agresywny. Kim byli współosadzeni? Mieszanka z całego świata – Brazylijczycy, Chińczycy, Włosi, jeden Niemiec, kilku Rosjan, sporo Portugalczyków, kilku Afrykańczyków, reszta Latynosi. Oprócz mnie było jeszcze dwóch Polaków. Gniecione ziemniaki, warzywa z puszki, agresja, nuda i stres. Godzina dziennie na 20-metrowym wybiegu w towarzystwie strażnika z dużym psem.
W Connecticut w ośrodku przetrzymywania nielegalnych imigrantów jest coraz więcej Europejczyków, gdyż dla służb imigracyjnych są oni najłatwiejsi do wyśledzenia. Latynosi przekraczają granicę nielegalnie, więc trudno ich namierzyć. A puste miejsca w tych ośrodkach trzeba zapełnić"
Sebastian przyznaje, że podczas 6-miesięcznego pobytu w detention center przy życiu trzymała go jedynie... nadzieja. Mama, tata, siostra i prawnik regularnie go odwiedzali, a jednocześnie z pomocą amerykańskich znajomych szukali sposobu na uwolnienie go. Z pomocą przyszli politycy z Connecticut – kongresmenka Rosa DeLauro oraz ówczesny senator stanowy Christopher Dodd, którym udało się uzyskać dla Sebastiana specjalną zgodę na odroczenie deportacji i warunkowe zwolnienie. Częścią pakietu – wyjaśnia nam prawnik mężczyzny Manuel Nievez, było również otrzymanie pozwolenia na pracę. – Właśnie niedawno otrzymałem przedłużenie na kolejny rok – moje pozwolenie na pracę jest ważne do 21 czerwca 2018 roku.
Największe rozczarowanie
Po otrząśnięciu się z pierwszego szoku, Sebastian szuka pomocy i sposobu na uniknięcie konieczności wyjazdu. Napisał do Białego Domu. W sprawę włączył się również konsul honorowy Connecticut i wydawca portalu BiałyOrzeł24.com, który pierwszy opublikował historię Sebastiana – Darek Barcikowski. Pod koniec tygodnia Sebastian ma spotkać się z innym prawnikiem. – Bilet kupię, aby móc pokazać go ICE w poniedziałek, ale nadal będę szukać sposobu, aby uniknąć konieczności wyjazdu. Nie wyobrażam sobie życia w Polsce. Nie byłem tam od 19 lat. Nie wiem, może będę próbować w Kanadzie... – zastanawia się nasz rodak. – Jeżeli ktoś miał podobne okoliczności, albo ma pomysł, co można zrobić w mojej sytuacji, proszę o kontakt za pośrednictwem redakcji – apeluje Sebastian.
Adwokat Manuel Nievez zapytany, czy możliwe jest odwołanie się od decyzji w sprawie deportacji, nie ukrywa, że sytuacja jest bardzo trudna: – To raczej wniosek o ponowne rozpatrzenie, a nie odwołanie. Zwróciliśmy się również ponownie o pomoc do biura kongresmenki Rosy DeLauro. Ostatnim razem to zadziałało – i działało przez wszystkie te lata. Ale teraz mamy nowego prezydenta, nową administrację, nowe przepisy. Od wyborów i inauguracji obserwuję ogromne zmiany. Właśnie czytałem memo dla ICE wydane w lutym przez nową administrację nakazujące usuwanie wszystkich i z przerażeniem stwierdzam, że ICE to właśnie robi: usuwa wszystkich. To największe rozczarowanie, jakie kiedykolwiek czułem w całej mojej 19-letniej karierze prawnika imigracyjnego.
Pytamy, jak to możliwe, że Sebastian dostał niedawno pozwolenie na pracę i prawie jednocześnie nakaz deportacji, Nievez odpowiada: –Pozwolenie na pracę jest częścią programu warunkowego zwolnienia, któremu podlegał Sebastian, a który odnawialiśmy co rok. Jak na ironię, myślę, że to właśnie wniosek o nowe pozwolenie na pracę mógł jednocześnie wznowić procedurę deportacji.
Nie wszystko „jest OK”
– Nie zwlekajcie z uregulowaniem swojej sytuacji, jeżeli macie taką możliwość – mówi nasz rozmówca. Nie myślcie sobie, że wszystko jest OK, kiedy nie jest. W urzędzie imigracyjnym zmieniają się ekipy. Ostatnio widziałem tam same nowe twarze. W Connecticut w detention centers jest coraz więcej Europejczyków, gdyż dla służb imigracyjnych są oni najłatwiejsi do wyśledzenia. Latynosi przekraczają granicę nielegalnie, więc trudno ich namierzyć. A puste miejsca w tych ośrodkach trzeba zapełnić.
Na koniec pytam Sebastiana, co zrobiłby inaczej, gdyby mógł cofnąć czas.
– Ożeniłbym się – stwierdza wymownie 40-latek.
W odpowiedzi na naszą prośbę o komentarz w sprawie Sebastiana C. i do chwili oddania bieżącego numeru do druku biuro prasowe ICE przysłało nam tylko automatyczną wiadomość, w której zapewnia, że pracownik skontaktuje się z nami tak szybko, jak będzie to możliwe. Czekamy.
PS. Na prośbę naszego rozmówcy nie podajemy jego nazwiska, ale jest ono znane redakcji.
Joanna Marszałek
[email protected]