Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
sobota, 28 września 2024 10:33
Reklama KD Market
Reklama

Kalanick z wozu, Uberowi lżej



Travis Kalanick przestał kierować Uberem – firmą, która zrewolucjonizowała rynek przewozów osobowych. Powodem był protest głównych inwestorów związany z osobą współzałożyciela spółki.

Pogłoski o rychłej śmierci Ubera są jednak mocno przesadzone. Mimo obaw związanych z wizerunkiem, trudno przypuszczać, aby użytkownicy zrezygnowali z wygodnego serwisu i wrócili do tradycyjnych i nieprzyzwoicie drogich taksówek.

Zaczęło się w Chicago

Dramat miał swój początek w Chicago, gdzie przedstawiciele akcjonariuszy wręczyli Kalanickowi list, w którym domagali się jego ustąpienia ze stanowiska. Ich zdaniem firma potrzebowała nowego przywództwa. Gdy pięciu głównych inwestorów Ubera (najpoważniejszy akcjonariusz – firma capital venture Benchmark oraz First Round Capital, Lowercase Capital, Menlo Ventures i Fidelity Investments) powiedziało „dość”, Kalanick nie miał wyjścia. Ta grupa kontrolowała mniej więcej jedną czwartą udziałów spółki i 40 proc. głosów na walnym zebraniu akcjonariuszy, ale wiadomo było, że za nią pójdą i inni inwestorzy.

Wartość rynkowa Ubera wyceniana jest na 68 mld dol."



Kalanick odszedł z funkcji dyrektora spółki, zatrzymując jedynie miejsce w radzie nadzorczej. Travis od dłuższego czasu wiedział o buncie inwestorów. Próbował jeszcze ratować swoją pozycję, próbując udać się na bezterminowy bezpłatny urlop. Powód miał więcej niż dobry. Właśnie w wypadku zginęła jego matka i chciał spędzić czas w spokoju. Jednak dla głównych inwestorów to było za mało.

„Kocham Ubera ponad wszystko na świecie i to bardzo trudny moment w moim życiu. Przystałem na prośbę inwestorów, aby odejść tylko po to, aby Uber mógł powrócić do polityki wzrostu, a nie tracenia sił na prowadzenie drugorzędnych wojen” – napisał na odchodne były już szef firmy. Rada nadzorcza odpowiedziała nie mniej uprzejmym oświadczeniem, wychwalającym zasługi 40-letniego Kalanicka.

Kolos z problemami

Uber powstał w 2009 roku. W ciągu zaledwie ośmiu lat wyrósł na transportowego kolosa, którego wartość giełdową szacuje się na blisko 70 miliardów dolarów. Pomysł był dziecinnie prosty – stworzyć zwykłym kierowcom – właścicielom aut możliwość przewożenia ludzi z miejsca na miejsce za pośrednictwem aplikacji internetowej powiązanej z kartą kredytową. Kierowcą Ubera może zostać każdy, kto ma auto młodsze niż dziesięcioletnie. Pasażerem, każdy posiadacz smartfonu i karty płatniczej.

Swoją ekspansję Uber zawdzięcza też agresywnej strategii biznesowej. Ale za dynamiczny i żywiołowy wzrost firma płaci także swoją cenę. W tym roku wyszły na jaw przykłady przemocy seksualnej oraz dyskryminacji w Uberze. Zaczęło się od jednej kobiety inżynier, która poskarżyła się, że padła ofiarą molestowania. To wystarczyło do uruchomienia całej lawiny skarg od innych pracownic. Ruszyła machina wewnętrznych dochodzeń. Do tego firma ma w wielu krajach poważne kłopoty prawne, wynikające z agresywnej strategii wchodzenia na różne rynki i w paradę rożnym interesom lokalnych przedsiębiorców, w tym i taksówkarzom. W USA musi poradzić sobie z pozwem o kradzież własności intelektualnej wniesionym przez Waymo – podobnej do Ubera firmy, ale działającej pod parasolem Google. Na domiar złego służby federalne zaczęły śledztwo, aby ustalić, czy oprogramowanie używane przez Ubera nie pomaga w omijaniu prawa.

Trudny proces dorastania

Po ujawnieniu skandali obyczajowych poleciały głowy. Z Uberem pożegnało się ponad 20 pracowników. Firma zaczęła szukać doświadczonych menadżerów różnego szczebla i „profesjonalizować” swoje struktury. Czyli – używając rodzinnych porównań – wychodzić z wieku dorastania i zamieniać się w dojrzały biznes. Nawiasem mówiąc, Uber nie jest pierwszym dzieckiem epoki internetowej, które przekonuje się, że trzeba przystosować się do powszechnie obowiązujących wymogów. Wiele spółek z San Francisco – nie wyłączając słynnego Apple – przechodziło ten proces nie mniej boleśnie.

Założona w San Francisco w roku 2009 firma Uber obecnie działa w 570 miastach w ponad 70 państwach świata, w tym od roku 2014 w Polsce."



Taryfiarze kontra Uber

Uber od początku wzbudzał skrajne emocje. Burzył świat koncesjonowanych przewozów taksówkowo-autobusowych wkraczając w szarą strefę bez wyraźnych uregulowań prawnych. Wkraczał nawet tam, gdzie świadczenie tanich, niekoncesjonowanych usług było prawnie ograniczone, czy wręcz zabronione. Największymi wrogami Ubera są oczywiście taksówkarze, którzy pod każdą szerokością geograficzną wytaczają dokładnie takie same argumenty – ich konkurent psuje rynek niskimi cenami, nie uiszcza opłat koncesyjnych i operuje w ubezpieczeniowej dziurze –pasażerowie korzystają z ograniczonej ochrony w przypadku kolizji. Ten stan różni się w zależności od kraju, gdzie pracują kierowcy Ubera.

Kalanick,z majątkiem ocenianym na 6,3 mld dol., znajduje się na 190. miejscu listy 400 najbogatszych Amerykanów czasopisma “Forbes”"



Największy skarb Ubera

Ale Uber ma rzeszę swoich zagorzałych zwolenników – pasażerów i kierowców, którzy korzystają ze stworzonego systemu. Łatwość i „przyjazność” użytkowanego serwisu sprawia, że rezygnacja z Ubera dla wielu pasażerów oznaczałaby wyraźne pogorszenie jakości życia. Eksperci od wizerunku twierdzą, że jest to atut, który pozwoli Uberowi przetrwać nawet bardzo poważne kryzysy. A zacząć trzeba właśnie od personalnej miotły. Potem trzeba będzie zastanowić się, jak uczynić serwis jeszcze bardziej przyjaznym dla klientów. Na przykład dopiero niedawno Uber zgodził się na wprowadzenie mechanizmu pozwalającego przyszłym pasażerom na zostawianie kierowcom napiwków. Nowy szef Ubera będzie też musiał dokończyć proces „profesjonalizacji” struktur spółki i wzmacniania mechanizmów wewnętrznej kontroli. Firma powinna też od zaraz zatrudnić szefa operacji finansowych.

A sam Kalanick? Z pewnością nie zniknie z Ubera, ponieważ pozostaje do dziś najpoważniejszym akcjonariuszem spółki, która jeszcze nie weszła na światowe giełdy.

Uber nie umrze, mimo skandali i protestów. Te ostatnie często wywierają skutek odwrotny od zamierzonego. Kiedy na początku czerwca tysiące warszawiaków nie mogło dojechać na czas do pracy, bo miasto zablokowali protestujący przeciwko Uberowi taksówkarze, wściekłość mieszkańców skierowała się przeciwko broniących swoich interesów „taryfiarzom”. A przy okazji wielu Polaków dowiedziało się… o istnieniu Ubera. Przez media społecznościowe przewinęła się cała lawina zapewnień internautów, że nigdy już nie wsiądą do taksówek. Z pewnością za to wsiądą do Ubera, bez względu na to, kto jest jego szefem.

Jolanta Telega

[email protected]

Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama