W dniu 10 listopada 1989 roku wstałem wcześnie rano, zrobiłem sobie herbatę, a następnie włączyłem telewizor. Telewizja CNN pokazywała młodych Niemców tańczących na murze berlińskim z kieliszkami szampana w garści. Ponieważ herbata nie była w żaden sposób wzmocniona, by przekonać się, że to, co oglądam, nie jest przypadkiem jakimś optymistycznym snem, uszczypnąłem się parę razy. Nie pomogło – Niemcy dalej się cieszyli. W tym dniu rozpoczął się demontaż symbolu wszystkiego tego, co dzieliło Europę od zakończenia drugiej wojny światowej. W ciągu następnych miesięcy wyburzono metaforyczny powód emigracyjnej tułaczki tysięcy Polaków, w tym również mojej.
Kiedyś byłem przekonany o tym, że tzw. blok wschodni może upaść tylko w wyniku jakiegoś katastrofalnego konfliktu zbrojnego, np. trzeciej wojny światowej. Okazało się jednak, że wszelkie mury, ściany i zapory mające dzielić ludzi, którzy normalnie sami by się wcale nie dzielili, są zawsze skazane na samozagładę – jest to tylko kwestia czasu.
Dziś, prawie trzy dekady po zburzeniu muru berlińskiego, Ameryka pod rządami Trumpa zamierza zbudować nowy wielki mur oddzielający nas od południowych sąsiadów. Projekty tej zapory złożone już zostały przez rywalizujące ze sobą przedsiębiorstwa, wietrzące znaczne zyski wynikające z kontraktów z władzami federalnymi. W czerwcu tego roku w okolicach San Diego zbudowane zostaną krótkie odcinki prototypowych murów, tak by administracja mogła ocenić wszystkie te propozycje i wybrać jedną, która złoży się na mur Donalda.
Jak powszechnie wiadomo, lider wolnego świata (choć podzielonego płotami) twierdzi, że jego mur będzie piękny, wspaniały oraz skuteczny. Jednak niezależnie od tego, jaka konstrukcja zostanie ostatecznie wybrana, sam pomysł postawienia muru Donalda jest z gruntu idiotyczny. Jego istnienie niczego specjalnie nie zmieni, za to stanie się na jakiś czas smutnym pomnikiem powrotu Ameryki do już dawno skompromitowanego izolacjonizmu. Kiedyś ktoś też będzie na tym murze tańczył ze szczęścia z kielichem w ręce.
Na razie jednak wyłącznie pusty rechot wzbudzać mogą niektóre proponowane projekty muru. Są tacy, którzy chcą oddzielić od nas Meksykanów kompletnie zelektronizowaną zaporą, inni zaś sugerują wzniesienie płotu z bardzo drobnej i niezwykle mocnej siatki. Jest nawet firma, Clayton Industries z siedzibą w Pittsburghu, która oprócz płotu proponuje też wykopanie czegoś w rodzaju fosy wypełnionej odpadami promieniotwórczymi. Jest to pomysł ze wszech miar słuszny, gdyż wtedy nawet ci, którzy przedostaną się do USA, będą po nocach świecić, a zatem łatwo ich będzie wytropić.
Ponieważ pomysłodawca muru jest zwolennikiem tego, by zapora graniczna była „estetyczna”, firma Concrete Contractors z San Diego sugeruje wzniesienie płotu wykonanego z polerowanego betonu, ozdobionego po jednej stronie (oczywiście amerykańskiej) kolorowymi elementami, np. wtopionymi kamieniami i paciorkami. Uważam jednak, że jest lepsze, czysto polskie rozwiązanie. Biorąc pod uwagę konieczność wkomponowania w mur odpowiednich walorów artystycznych, można się zastanowić nad udekorowaniem go serią reprodukcji „Panoramy Racławickiej”, której oryginał liczy sobie 114 metrów długości. Ponieważ granica USA z Meksykiem ma w sumie 3201 km, czyli 3 201 000 metrów, wystarczyłoby zaledwie 28 079 „Panoram Racławickich”, by całą ścianę skutecznie okleić. W ten sposób Ameryka mogłaby codziennie oglądać, jak siły Kościuszki dają wycisk Ruskim ponad 28 tysięcy razy. Toż to samo szczęście.
Andrzej Heyduk
Pochodzi z Wielkopolski, choć od dzieciństwa związany z Wrocławiem. W USA od 1983 roku. Z wykształcenia anglista (Uniwersytet Wrocławski), językoznawca (Lancaster University w Anglii) oraz filozof (University of Illinois). Dziennikarz i felietonista od 1972 roku - publikował m. in. w tygodniku "Wprost", miesięczniku "Scena", gazetach wrocławskich, periodyku "East European Journal", mediach polonijnych, dzienniku "Fort Wayne Journal". Autor słownika pt.: "Leksykon angielskiej terminologii komputerowej" (1991) oraz anglojęzycznej powieści pt.: "The Breslau Conspiracy" (2014).
Reklama