Moją lekturą ostatnimi dniami są bardzo ciekawe i oryginalne w treści rekolekcje, które włoski zakonnik Ermes Ronchi wygłosił rok temu dla papieża Franciszka i pracowników Watykanu. Zaraz na samym początku użył on stwierdzenia, które skłoniło mnie do refleksji: „Błogosławieni niezadowoleni, albowiem oni staną się poszukiwaczami skarbów”. Nie ukrywam, że irytują mnie wyrażający niezadowolenie ludzie, z którymi się spotykam, rozmawiam, których słucham. Niestety sam łapię się nierzadko na tym, że jestem z czegoś, a także z czyjegoś zachowania niezadowolony. Jak zatem można niezadowolonych ludzi nazwać szczęśliwymi, bo to oznacza słowo „błogosławieni”, a nawet postawić ich na drodze poszukiwaczy skarbów?
Niezadowolenie, będące przeciwieństwem zadowolenia, jest negatywnym uczuciem, które rodzi się, gdy coś nie jest zgodne z moim zamiarem, planem lub życzeniem. Niezadowolenie wywołuje inne stany emocjonalne, jak smutek czy złość. Pogrążają one człowieka coraz bardziej i przez melancholię mogą nawet prowadzić do depresji. Dodatkowo jeszcze my, Polacy, wykazujemy postawę, która prowadzi do stwierdzenia, że niezadowolenie i narzekanie jest naszą „cechą narodową”. Dlaczego się tak dzieje? Nie zamierzam się wgłębiać w psychologiczne analizy. Uważam jednak, że jest w nas stanowczo za dużo niezadowolenia. Tego niedobrego, uciążliwego dla nas samych i dla innych. Rodzącego krytykanctwo, kręcącego się wokół siebie, rozpamiętującego wszelkie urazy i bóle. Niezadowolenia, które staje się cierpieniem, często na własne życzenie – wszak przecież można by powiedzieć sobie raz na zawsze, że nie wszystko zawsze będzie tak, jak chcę i sobie to zaplanowałem, nie w takiej ilości i w takim stopniu, jak oczekiwałem, że porażki w życiu są także ważnym i potrzebnym doświadczeniem i wcale nie muszą oznaczać końca. Wręcz przeciwnie. Owszem, pytanie, które słyszymy na porządku dziennym w Ameryce: „How are you?”, bez oczekiwania na odpowiedź, kwitowane zdawkowym „OK”, albo „w porządku”, może denerwować zwłaszcza wtedy, gdy człowiek czuje się źle, gdy niezadowolenie kipi wręcz z niego. Czasem jednak pozwala zatrzymać się i zastanowić, jak ja naprawdę się czuję teraz, właśnie teraz? A jeśli jest mi źle, to jakie są tego powody i co zrobić, by mogło być inaczej?
W duchowości chrześcijańskiej istnieje praktyka codziennego rachunku sumienia. Jest to forma osobistej refleksji, medytacji, którą najlepiej przeprowadzić wieczorem, na zakończenie dnia. Osobiście polecam taki rachunek sumienia według metody św. Ignacego Loyoli, założyciela jezuitów. Pierwszym punktem jest w nim dziękczynienie. Popatrzeć na cały dzień, na siebie w tym dniu, pod kątem wdzięczności za dobro, które miało miejsce, którego doświadczyłem, albo też którego byłem autorem. Jest to genialna metoda widzenia wszystkiego, co nie może pogrążyć w niezadowoleniu. Wręcz przeciwnie, odkrywa wielość dobra, które faktycznie ma miejsce w codzienności. Zdecydowanie za mało jest takiej postawy. To, co złe, co nie wyszło, co poszło inaczej, niż chcieliśmy, albo czego doświadczyliśmy od innych, jest zawsze głośniejsze i bardziej zauważalne. Od razu skupia na sobie, zabierając siłę i radość i pogrążając, uwalnia puste i głodne przestrzenie w człowieku, które jakoś trzeba wypełnić, na przykład narzekaniem, awanturą, ubliżaniem innym, albo spożyciem alkoholu, pornografią czy inną formą odreagowania. Po to, żeby następnego ranka z ciężką głową, moralnym lub duchowym kacem i zniechęceniem rozpoczynać nowy dzień.
Widzenie dobra daje zupełnie inną perspektywę, uskrzydlając, motywuje do dalszego działania, otwiera na relacje z innymi, budzi radość i daje uczucie spełnienia i… zadowolenia! Kiedy jeszcze łączy się z postawą wdzięczności, buduje jeszcze większe dobro. Nic piękniejszego od bycia umotywowanym do życia i twórczego działania! Żadne techniki nie pomogą w tym tak bardzo jak proste zauważanie dobra. Wtedy widać też, że tak naprawdę niewiele potrzeba, żeby już być zadowolonym i szczęśliwym. Czy nie warto spróbować?
Co jednak, gdy człowiek odkrywa, że zaniedbał okazje do dobra, że przespał te chwile i momenty, że się jednak nie udało? Co, kiedy poszło inaczej? Na tym tle można zrozumieć cytowane na początku słowa błogosławieństwa „niezadowolonych”. Jeżeli człowiek widzi, że może osiągnąć coś bardziej i więcej, wtedy nie ulega pokusie miernoty, lenistwu, „spoczywaniu na laurach”, ale bierze się do konkretnego działania. Zaczyna poszukiwać sposobów i okazji, żeby odnajdywać i pomnażać jakieś dobro. Przypomina w tym, dosłownie, poszukiwacza skarbów, który krok za krokiem, pomału, konsekwentnie dochodzi do celu. Nie zniechęcając się tym, co mu nie wychodzi, idzie dalej, podejmując wyzwanie, nie rezygnuje, ale otrząśnie się i idzie do przodu. Zrealizowanie celu oznacza sukces, spełnienie, szczęście i, oby, motywację do kolejnych kroków i osiągnięć.
Taka jest droga chrześcijanina. Stawia on w swoim życiu ciągle pytania o to, gdzie i jak iść dalej. Te pytania nie mogą prowadzić do uczucia bolesnego niezadowolenia, raczej mogą przez chwilowe niezadowolenie otwierać na prawdziwe skarby.
ks. Łukasz Kleczka
Salwatorianin, ksiądz od 1999 roku. Ukończył studia w Bagnie koło Wrocławia, Krakowie i Rzymie. Pracował jako kierownik duchowy i rekolekcjonista w Centrum Formacji Duchowej w Krakowie, duszpasterz i katecheta. Od 2011 roku przełożony i kustosz Sanktuarium Matki Bożej Częstochowskiej w Merrillville w stanie Indiana.
Reklama