Sprzątaczka-poetka, nauczycielka, była podopieczna Domu Samotnej Matki, właścicielka salonu dla czworonogów, świeżo upieczona mama i matka dorosłych dzieci, aktywistka środowiskowa. Opowiadają nam o sobie, kreśląc zbiorowy portret Polek z Chicago.
Wierzę w Siłę Wyższą
Krystyna K., 39-letnia matka czterech córek w wieku szkolnym, prosi o nieujawnianie jej nazwiska, ponieważ jeszcze jest w programie odwykowym Anonimowych Alkoholików i czeka na stały pobyt. Do USA przyjechała w 2006 r. po ukończeniu w Polsce studiów na wizę pracowniczą męża, prawosławnego księdza, który podął pracę jako proboszcz małej cerkwi w Chicago. Mieli wówczas dwie córki. Dwie kolejne urodziły się w Chicago już w trakcie toksycznego, trudnego i burzliwego związku. Mąż Krystyny szybko się zmienił po przyjeździe do Stanów. Stał się arogancki i agresywny. Nie załatwił żonie stałego pobytu i nie oddał dokumentów imigracyjnych. Nie miała więc numeru Social Security, jeździła bez prawa jazdy.
W małżeństwie dochodziło coraz częściej do awantur i rękoczynów. Oboje pili. Po tym, jak kilka razy doznała poważnych obrażeń zagrażających życiu, bojąc się o życie własne i córek, zdecydowała się podpisać nakaz aresztowania i nakaz ochrony. Gdy mąż trafił do aresztu, wyrzucono ją z mieszkania przy cerkwi. Trafiła wówczas do Domu Samotnej Matki prowadzonego na chicagowskim Jackowie.
Po tych przeżyciach postanowiła jeszcze raz dać szansę mężowi. Zamieszkali znowu razem jako współlokatorzy. Obiecał, że nie będzie pił. Zaczął pracować jako kierowca ciężarówki, wyjeżdżał na całotygodniowe trasy. Toksyczny związek Krystyny rozpadł się, gdy jej mąż trafił za kratki za spowodowanie po pijanemu wypadku. Koledzy z grupy wsparcia AA znaleźli Krystynie pracę i ponownie stanęła na nogi. Pół roku później poznała swego obecnego męża.
Krystyna chciałaby podjąć studia, zdobyć zawód informatyka i pielęgnować więzi rodzicielskie i małżeńskie. Wciąż uczęszcza na mityngi AA i z drugim mężem na terapię małżeńską. Choć jej amerykańska historia naznaczona jest traumatycznymi przeżyciami, nie żałuje, że tu przyjechała. − Wierzę w Siłę Wyższą i w to, że nic nie dzieje się bez przyczyny. I myślę, że gdyby mi się to wydarzyło w Polsce, to nie wiem, czy bym przeżyła, bo nie ufam polskiemu systemowi prawnemu – mówi.
Dzień Kobiet kojarzy się Krystynie z czerwonymi goździkami, które dostawała w Polsce. Nie widzi potrzeby obchodzenia tego święta w Chicago, bo mąż ciągle bez okazji przynosi jej piękne, świeże kwiaty.
Pedagog z powołania
Łucja Szeliga przyjechała z mężem i dwojgiem dzieci sponsorowana przez matkę, obywatelkę USA. Wahali się, czy jechać w nieznane, ale stwierdzili, że spróbują. W Stanach wcześniej osiedliła się jej siostra z mężem; pomogli znaleźć mieszkanie i pracę. Szeliga z zawodu i z zamiłowania pedagog podjęła pierwszą pracę w „polskiej” fabryce. − Praca była za najniższą stawkę, ale była przyjemna atmosfera. Nie patrzyłam więc na pieniądze, ale na to, że w ogóle pracuję i nie siedzę bezużytecznie w domu − wspomina.
Gdy zamknięto fabrykę, zapisała się na intensywne kursy angielskiego – cztery razy w tygodniu po kilka godzin. Ukończyła wszystkie poziomy dostępne na kursie, po czym podjęła dalszą naukę angielskiego w Triton College. Znała już język, więc zaczęła szukać lepszej pracy. Została zatrudniona przez zakłady US Robotics, które wytwarzały modemy do komputerów. To był pierwszy sukces zawodowy. Postanowiła jednak nie rezygnować ze swych marzeń i dążyła do powrotu do wyuczonego zawodu. Pracując w kolejnych fabrykach była coraz bliżej upragnionego celu. Załatwiała formalności związane z powrotem do zawodu i w weekendy uczyła w polskiej szkole. Uzyskała nostryfikację studiów z Uniwersytetu Jagiellońskiego, gdzie skończyła historię i nauki polityczne. Otrzymała od razu dwa amerykańskie dyplomy − licencjacki i magistra. Zapisała się też na pedagogikę w National Louis University, by wspomóc swe kwalifikacje zawodowe i jeszcze bardziej poprawić umiejętności językowe.
Szczęście się do niej uśmiechnęło, gdy została zatrudniona jako asystent nauczyciela w szkole, do której chodziły jej dzieci w Harwood Heights. Jak wspomina, to był najlepszy uniwersytet. Przedszkolakom nie przeszkadzał jej akcent, bo one, jeśli kogoś polubią, to nie zwracają uwagi na tego rodzaju szczegóły. Jedna z koleżanek, emerytowana nauczycielka chicagowskiej oświaty publicznej, postanowiła pomóc i zarekomendowała ją dyrektorowi liceum Benito Juarez. Przyjęto ją na roczny okres próbny; nie tylko się sprawdziła, ale udowodniła, jak dobrym jest pedagogiem. Pracując przez ostatnich dziewięć lat w Juarez High School zdobyła najwyższe oceny zawodowe. − Uwielbiam swoją pracę. Uczniowie latynoscy są bardzo grzeczni i pełni szacunku dla nauczyciela – mówi Szeliga.
59-latka uważa, że osiągnęła wszystko, co chciała osiągnąć w sensie zawodowym i osobistym, jako żona i matka. − Chciałaby tylko więcej podróżować.
Zapewnia, że w Stanach jest szczęśliwa i że podjęła właściwą decyzję pozostając na emigracji. − Były ciężkie chwile. Pamiętam, że byłam czasem podłamana, bo za dużo dźwigałam na swoich barkach, pracę, dom i studia, ale przy wsparciu rodziny, mojej mamy i męża, który nauczył się gotować i pomagać w domu, udało mi się osiągnąć zamierzone cele.
Jak co roku Łucja Szeliga będzie obchodziła Dzień Kobiet w polskiej szkole. − Weźmiemy udział w małym przyjęciu, będziemy wspominać jak w Polsce obchodziliśmy to święto z goździkami i pończochami w prezencie. Niestety, mamy w gronie nauczycielskim tylko jednego pana, więc nikt koło nas nie skacze, ale i tak jest bardzo miło.
Lubię swój zawód
Anna Barlog przyjechała do Stanów w 1973 r. z mężem, który miał wizę studencką. Mąż studiował bibliotekoznawstwo. Było im bardzo ciężko, często dochodziło do konfliktów i nieporozumień. Po dwóch latach rozstali się, a Anna wyszła drugi raz za mąż. Początki tego związku też były trudne. Nie znała języka i podejmowała ciężką pracę po najniższych stawkach, m.in w fabryce produkującej naszywki na tkaniny, na olbrzymich maszynach, przy których trzeba było cały czas chodzić.
Przestała pracować, gdy urodził się syn, który dużo chorował. Siedząc w domu ze swoimi dziećmi pilnowała też cudzych. To była ciężka, stresująca praca. I cały czas tęskniła za Polską i pozostawioną tam rodziną. − Każdy kto przyjechał do USA i próbował zacząć nowe życie wie, jak trudne były tu początki. Ale nie można się było nad sobą rozczulać, bo trzeba się było zająć rodziną, dziećmi. Zapewnić im utrzymanie i wykształcenie − podkreśla.
Nie miała czasu na naukę języka angielskiego w szkole, więc uczyła się go sama z telewizji i z podręczników. Ostatecznie po dziesięciu latach zrezygnowała z pilnowania cudzych dzieci. Zawód sekretarki, który miała z Polski, nie był przydatny w Stanach, więc zapisała się na kurs strzyżenia psów. Przez dwa lata praktykowała umiejętności zawodowe pracując w różnych zakładach pielęgnacji czworonogów. Mając 46 lat otworzyła własną firmę Forever Friends w Niles k. Chicago. Interes kwitnie już 22 lata.
Patrząc z perspektywy czasu na swoje życie nasza rozmówczyni jest z siebie zadowolona. Wychowała i wykształciła dzieci. Rozwinęła własny biznes. Jak wspomina, nawet w najbardziej trudnych momentach próbowała zachować optymizm i nadzieję na lepszą przyszłość. − We wszystkim starałam się dopatrzyć pozytywnych rzeczy. Bo jak się człowiek koncentruje tylko na tych negatywnych, to robi się rozgoryczony − mówi i dodaje, że nigdy nie żałowała przyjazdu do Ameryki. − Wszystko, co kocham, jest tutaj, moje dzieci i wnuki. W Polsce został tylko brat.
Mając 68 lat mogłaby już przejść na emeryturę, ale bardzo lubi swój zawód i będzie pracowała tak długo, jak będzie mogła, choć, jak przyznaje, przyjemnie byłoby mieć więcej czasu dla siebie, na lektury i ogródek.
W Dzień Kobiet jej współpracownica zawsze przynosi jej kwiaty, są kawa i ciastka.
Wykonałam plan przed 30-tką
Katarzyna Albiński przyjechała do USA w 2002 r. z zieloną kartą. Miała 16 lat. Angielskiego nauczyła się szybko w liceum, doszlifowała na studiach z zakresu zarządzania. Krótko pracowała jako kelnerka, trochę w banku. Obecnie wychowuje dwójkę dzieci, rocznego syna i 3-letnią córką, oraz próbuje pracować z domu jako dystrybutor kosmetyków, mimo że mąż zapewnia utrzymanie rodzinie prowadząc firmę malarską.
Karierę zawodową przerwała, gdy urodziło się pierwsze dziecko. − Początkowo brakowało mi wyjścia do pracy, bo zawsze prowadziłam bardzo aktywny tryb życia, uczyłam się i pracowałam. Teraz już się przyzwyczaiłam i nie wyobrażam sobie, by mogło być inaczej, dopóki dzieci nie pójdą do szkoły − stwierdza.
28-latka jest szczęśliwa i spełniona, bo zrealizowała wszystkie swoje plany przed ukończeniem 30 roku życia. − Zdobyłam wykształcenie, założyłam rodzinę i mam dwoje pięknych dzieci − mówi.
Katarzyna czeka z konkretnymi planami zawodowymi na czas, kiedy dzieci pójdą do szkoły. Dzień Kobiet? − Oczywiście, że obchodzimy. Mój mąż co roku przynosi tulipany dla mnie i dla naszej córki. Myślę, że to piękny zwyczaj i każda okazja jest dobra do świętowania. Amerykanie powinni brać z nas przykład.
Chcę pomagać dzieciom
Hanna Gralak była po trzecim roku polonistyki na KUL-u, gdy z mamą i siostrą przyjechała do Chicago w 1987 r. z obozu dla uchodźców w Rzymie. Początki były trudne. Okazało się, że siostra jest w ciąży, trzeba wynająć mieszkanie i stworzyć warunki dziecku. Zaczęła pracować w polonijnych sklepach spożywczych i uczyć się języka. Wyszła za mąż za swojego chłopaka z czasów studenckich, który był absolwentem historii na KUL-u. Miał żyłkę biznesową i otworzył własną firmę budowlaną. Zaczęła mu pomagać w prowadzeniu interesów. Z mężem zdecydowali, że już nie będzie pracować poza domem tylko zajmie się wychowaniem dzieci.
Hanna cieszy się, że miała możliwości wyemigrowania do Stanów z najbliższą rodziną; w Polsce nie zostawiła nikogo bliskiego, nie musiała przeżywać bólu rozłąki i tęsknoty. − Jestem szczęśliwa, że tu mieszkam − mówi po prostu.
Razem z mężem zastanawiała się, czy powinna pójść do pracy, ale wspólnie stwierdzili, że to się zwyczajnie nie opłaca, tym bardziej, że cała rodzina oczekuje od niej pomocy i potrzebuje jej. − Nasza 25-letnia córka intensywnie pracuje zawodowo. 19-letni syn zaczął studia. Wychowała się w rodzinie, w której matka nie pracowała, podobnie i jej siostra. – Taki podział ról widziałam w domu rodzinnym. Nasze dzieci dopiero wchodzą w dorosłe życie, mam z nimi dobry kontakt i mając 52 lata mogę im jeszcze dużo pomóc − stwierdza z przekonaniem.
Za swój sukces życiowy uznaje dzieci. Bardzo starała się, żeby nie miały kompleksów, żeby się dobrze uczyły, brały udział w różnych zajęciach i dyscyplinach sportowych, i żeby nie czuły, że są dziećmi imigrantów. − Dzięki temu zaczynają mieć sukcesy życiowe, co mnie bardzo cieszy. Zadowolona jestem też, że mają normalny, kochający dom rodzinny i że utrzymują kontakty z dziadkami i całą rodziną. To był mój cel, żeby tak je wychować. To było moje zadanie.
Hannie nie zależy na obchodach Dnia Kobiet, choć, jak zaznacza, jej mąż zawsze pamięta, by zadzwonić do swej matki i złożyć jej życzenia, bo ona tego oczekuje. − My mamy swoje uroczystości rodzinne. Mąż zawsze daje mi kwiaty w dniach, w których urodziłam nasze dzieci. W ten sposób wyraża swą wdzięczność. To mi wystarcza.
Za mało czasu na życie rodzinne
Anna Jakubek do USA przyjechała w 1998 r. z wizą J2, aby mieszkać przy amerykańskiej rodzinie, popracować i nauczyć się języka angielskiego. Przyjechała do małego miasteczka w Indianie, ale zdecydowała, że tam nie zostanie, bo warunki które jej stworzono były nie do zaakceptowania. Pozostawiano jej na cały dzień troje dzieci, pracowała ponad 45 godzin tygodniowo. Sypialnię miała w ściennej szafie. Rzeczywistość rozmijała się z tym, co reklamowano w Polsce. Miał to być program wymiany kulturalnej, umożliwiający naukę języka i poznanie kraju, w zamian za pomoc rodzinie, mieszkanie i drobne fundusze stypendialne w wysokości 100 dol. na tydzień i 500 dol. na naukę angielskiego. Zrezygnowała z au pair i przeniosła się do Chicago, gdzie miała przyjaciół. Uzyskała wizę studencka i zaczęła uczęszczać do community college. W tym czasie poznała swojego przyszłego męża i zdecydowała się zostać w Stanach. Do 2002 r. studiowała i pracowała jako niania. W 2005 r. trafiła do organizacji non profit jako organizator środowiskowy, przeszła szkolenie prowadzone przez związek zawodowy SEIU Local 1 i zajęła się pomocą ludziom, którzy mieli wysokie rachunki szpitalne. − Pomogliśmy wówczas wielu Polakom, ale ten program skończył się, gdy w stanie zaczęły się trudności budżetowe i w 2008 r. w całym kraju zaczęła się recesja – wspomina. W 2010 r. dołączyła do Arise Chicago, organizacji pomagającej pracownikom branży domowej, a następnie do National Domestic Workers Alliance.
Nasz rozmówczyni przyznaje, że tylko dzięki pomocy męża mogła podołać wszystkim obowiązkom. Prace związane z domem i wychowaniem dzieci podzielili na pół. Anna często zabiera córki ze sobą w podróże służbowe. − To jest rodzaj przygotowania ich do życia. Przyzwyczajanie do tego, że jest plan dnia, są pewne zasady i program, a nie tylko zabawa − dodaje.
40-latka lubi swoje życie i Amerykę, bo według niej to kraj wielkiego potencjału. Nie wszystko jej się podoba w Stanach, ale nie chciałaby wrócić do Polski. Chciałaby powrócić na studia i uzyskać stopień magistra, nauczyć się hiszpańskiego, ale przede wszystkim chciałaby, żeby jej rodzina była szczęśliwa. − W Stanach żyjemy w zbyt dużym pośpiechu i nie czuję się w pełni usatysfakcjonowana z mojego życia rodzinnego. Mamy na nie zbyt mało czasu − mówi.
Nasza rozmówczyni nie przypuszczała, że będzie zawodowym działaczem środowiskowym (ang.community organizer) i że polubi ten zawód. Zawsze się jej wydawało, że będzie związana ze środowiskiem artystycznym, bo w Polsce studiowała scenografię teatralną.
Anna i je mąż obchodzą Dzień Kobiet. − To przyjemne święto, choć rozumiem, że może niektórym Polakom kojarzy się z komunizmem.
Wolałabym zapomnieć, co złe
Wiesława Sykut-Grzywacz przyjechała do USA w 1991 r na wylosowaną wizę wraz z mężem i czwórką dzieci. Po roku małżeństwo rozpadło się, została sama z dziećmi. Mąż płacił bardzo niskie alimenty − 117 dol. tygodniowo, ukrywał zarobki, żeby nie łożyć na utrzymanie rodziny. Było jej ciężko. Z trudem wiązała koniec z końcem pracując na kilku etatach; opiekowała się dziećmi, sprzątała. O tych trudnych chwilach chciałaby zapomnieć, bo wciąż są to bardzo bolesne wspomnienia. − Odetchnęłam dopiero, gdy dzieci założyły własne rodziny. Wtedy zajęłam się sobą.
60-latka zapisała się do Klubu Ziemi Lubelskiej i do Arise Chicago, organizacji pomagającej pracownikom branży domowej. Pracowała też nad wydaniem w Polsce czterech tomików swych wierszy, bo chciała, żeby dzieci i wnuki miały po niej pamiątkę.
Wznowiła też naukę angielskiego, zapisała się do Wright College, żeby − jak podkreśla − nie wyjść z wprawy − bo na co dzień, sprzątając domy, więcej używa polskiego.
Wyjazdu do Stanów nie żałuje. W planach na najbliższą przyszłość Wiesława chciałaby poprawić swój poetycki warsztat oraz powiększyć grono przyjaciół.
Na Dzień Kobiet nasza rozmówczyni dedykuje swym rodaczkom utwór pt. Kobieta:
Z jakiej książki zbiegłaś?
Może z Harlequina, albo Danielle Steel.
Chcesz dawać i brać, i mieć dobry czas,
Wypić likier za błędy i radości też.
Czy jesteś zmęczona?
Czy udało Ci się macierzyństwo?
Czy Twój man to kula czy friend?
Ile dni cierpisz w miesiącu?
Życie wciąż Cię szlifuje,
Tyś silna, gdy potrzeba, lecz omdlewasz w ramionach.
Tyś raz pokrzywa, raz róża bez wad,
Tyś słońce, burza, czasem cały świat.
Zapleć smutki w warkocz,
Łokciem wodę sprawdź,
Łzy daj mgle zaklętej,
Uśmiechem poranka witaj nowy dzień.
---
Alicja Otap
[email protected]
Reklama