Zmarła przed kilkoma dniami w Polsce Danuta Szaflarska. 102–letnia nestorka polskiej sceny teatralnej i filmowej wyznała, jak zaprzyjaźniła się z księdzem Jerzym Popiełuszką, dzisiaj błogosławionym. „Poznaliśmy się w sądzie w stanie wojennym. Działałam wówczas w komitecie prymasowskim i byłam delegowana na procesy aresztowanych robotników. Pewnego dnia na proces wpadł ksiądz Popiełuszko. Zapytał: – Czy wolne to krzesło? – Tak, proszę – odpowiedziałam, a on na to: – Nazywam się Popiełuszko i jestem księdzem. Pomyślałam sobie: „O matko! Ksiądz mi tu będzie siedział!”. Nie była zachwycona, nie lubiła księży. A on zaprosił ją na kawę, która później stała się stałym punktem ich spotkań. „Na tej kawie on do mnie mówi: – Proszę pani, ja raz w miesiącu odprawiam mszę za ojczyznę. Czy mogłaby pani na takiej mszy przeczytać wiersz? To ja na to: – Proszę księdza, nie będę brała w tym udziału, bo ja do kościoła nie chodzę i jestem niewierząca. A on na to: – Nie szkodzi. I te dwa słowa „nie szkodzi” wróciły mi później wiarę i sprawiły, że się z nim zaprzyjaźniłam”. Namówiona przez ks. Jerzego do spowiedzi, przystąpiła do niej po 40 latach przerwy. Kiedy wyraziła swoje wątpliwości, on dodał jej odwagi, mówiąc, że „hurtem łatwiej”. Do wiary przekonało ją to, jakim on był człowiekiem. „Interesował się wszystkimi, szanował ludzi, nie obchodziło go, czy ktoś był wierzący, czy nie. To zaważyło. Ja bym sama nigdy po tych czterdziestu latach do Pana Boga nie wróciła”.
Czytam tę historię i myślę, jak dwa słowa, jedna prosta odpowiedź, mogły radykalnie odmienić życie człowieka. Pozornie nic nie znaczące słowa w połączeniu ze zwyczajnością sposobu bycia i życia kogoś, kto je wypowiedział. Księdza, który przede wszystkim był człowiekiem i widział w drugim człowieka, nie różnicując na lepszego czy gorszego. Jest to świadectwo mocy zwyczajnej wiary w Boga. Bardzo konsekwentnej zresztą wiary, przypieczętowanej ostatecznie męczeńską śmiercią księdza Jerzego.
Temat wiary konsekwentnej ostatnimi dniami nurtuje mnie bardzo. Być może także dlatego, że miałem okazję zobaczyć w kinie mocny film pod tytułem „Milczenie” wyreżyserowany przez Martina Scorsese. Film ten wszedł niedawno na ekrany, wywołując falę dyskusji. Zekranizowana historia heroicznego męczeństwa chrześcijan w XVII-wiecznej Japonii oraz odstępstwa od wiary misjonarzy, którzy ulegli wobec niełatwego wyboru pomiędzy wytrwaniem w wierze a obroną siebie i innych przed męczeńską śmiercią, rodzi wiele trudnych pytań. Te pytania oscylują wokół tematu wiary w Boga. Czym ona jest, skoro jedni oddają za nią życie, a innym jest zupełnie obojętna?
Kiedyś znalazłem taką definicję wiary, według której jest ona przylgnięciem do Boga tak, jak niemowlę przylega do piersi swojej matki. Dziecko czuje się wtedy bezpieczne, jest mu dobrze, nie musi się niczego obawiać. Taka definicja bardzo mnie przekonuje. Wiara nie jest wysiłkiem intelektu, ale przylgnięciem z miłością. Jest pewnością, która mówi mi, że jestem blisko Kogoś, kto mnie naprawdę kocha. Bezwarunkowo kocha. Skoro tak jest i czuję się przy Nim dobrze i bezpiecznie, to nie tylko chcę być, ale też chcę tę miłość w jakimś stopniu odwzajemnić. A kiedy jeszcze dociera do mnie to, że On umarł za mnie, żebym ja mógł żyć, to relacja ta staje się jeszcze bardziej zażyła. I jeszcze perspektywa przyszłości. Bardzo realnej, prawdziwej, która wykracza poza granicę ludzkiej śmierci, poza grób.
Zarówno doświadczenie żywej przyjaźni z księdzem Jerzym, opisanej przez panią Szaflarską, jak i zgoda na męczeństwo, wyrażona przez chrześcijan w „Milczeniu”, a także cała historia dwu tysięcy lat chrześcijaństwa pokazują jasno, że coś w tym jest. To nie może być jakaś fikcja, złudzenie, bajka. Mam takie wrażenie, że gdzieś podskórnie każdy jakoś to czuje. Problem jest jednak w wyraźnym opowiedzeniu się i przyznaniu do tego, że tak właśnie jest. Jakoś łatwiej jest człowiekowi pokłócić się z Panem Bogiem i Kościołem, w znaczeniu hierarchicznej wspólnoty, obrazić się na nich, zamknąć w swoim świecie i głosić hasła, których tak naprawdę nie czuje do końca.
Kilka dni przed czasem Wielkiego Postu myślę nad moją relacją z Chrystusem i Kościołem. Traktuję ten nadchodzący czas jako wielką szansę dla siebie, a być może kiedyś przez mnie – dla innych. Czuję się zawstydzony prostotą i zwyczajnością stwierdzenia księdza w dżinsach, Jerzego, który powtarza słowa samego Chrystusa: „Nie szkodzi, Łukaszu, że gdzieś ci się pogubiło. Chodźmy na kawę…”. I jest to chwila nowego początku. Czuję się też zawstydzony postawą męczenników, którzy nie idąc na kompromis, konsekwentnie wyznają swoją wiarę, nie dając sobie wmówić, że tu, gdzie żyją, wiara jest niemożliwa.
Co ja mogę zrobić? Nawrócić się!
ks. Łukasz Kleczka
Salwatorianin, ksiądz od 1999 roku. Ukończył studia w Bagnie koło Wrocławia, Krakowie i Rzymie. Pracował jako kierownik duchowy i rekolekcjonista w Centrum Formacji Duchowej w Krakowie, duszpasterz i katecheta. Od 2011 roku przełożony i kustosz Sanktuarium Matki Bożej Częstochowskiej w Merrillville w stanie Indiana.
Reklama