Donald Trump w czasie wspólnej konferencji prasowej z premierem Izraela, Benjaminem Netanjahu, w ciągu zaledwie kilku sekund zmienił jeden z zasadniczych elementów amerykańskiej polityki bliskowschodniej. W odpowiedzi na pytanie o to, czy popiera tzw. dwupaństwowe rozwiązanie konfliktu palestyńsko-izraelskiego, czyli stworzenie niezależnej Palestyny z tzw. terenów okupowanych, stwierdził, że w zasadzie jest mu wszystko jedno i że zaakceptuje jakiekolwiek porozumienie wypracowane przez obie zwaśnione strony. Tym samym zaprzeczył temu, co wszyscy amerykańscy prezydenci – niezależnie od orientacji politycznej – mówili przez ponad 20 lat.
W ten sposób po raz pierwszy amerykański przywódca dał do zrozumienia, iż akceptowalne jest również rozwiązanie jednopaństwowe, czyli izraelska aneksja Zachodniego Brzegu i Gazy. Rozwiązanie takie uważane jest za sprzeczne z prawem międzynarodowym przez w zasadzie wszystkie kraje Zachodu oraz przez ONZ, nie mówiąc już o tym, że jest nie do przyjęcia przez zarówno Palestyńczyków, jak i większość Izraelczyków. Ci ostatni zdają sobie doskonale sprawę z tego, że przymusowe wcielenie milionów Palestyńczyków do Izraela byłoby jednoznaczne ze zmierzchem państwa żydowskiego z powodów czysto demograficznych. Tak czy inaczej, przesłanie Trumpa jest dość proste – róbcie sobie co chcecie, a jak coś wynegocjujecie, to ja się pod tym podpiszę. Jest to dość kuriozalna postawa wobec problemu, który jątrzy się od wielu lat, a który nieustannie zagraża stabilności współczesnego świata. Problem palestyński nie zniknie nagle sam, ani też nie da się go zlikwidować przez uzurpatorskie, jednostronne poczynania. Jednak Trump zdaje się tego rodzaju niuansami zupełnie nie przejmować, zapewne dlatego, że nawet nie jest ich świadom.
Jakby tego nie było dość, reszta konferencji prawej wypełniona była chaotycznymi, często wręcz bełkotliwymi wypowiedziami obecnego lokatora Białego Domu. Wydawało się wręcz, że Trump wrócił nagle do swojej tyleż bulwersującej co bezsensownej retoryki z okresu kampanii wyborczej. Czasami po prostu nikt nie był w stanie zrozumieć, o czym mówca plótł, choć Netanjahu zdawał się być bardzo zadowolony, czemu nie należy się dziwić – bełkot w Białym Domu jest mu niezmiernie na rękę.
Gdy jeden z izraelskich dziennikarzy zapytał Trumpa, co myśli o wzrastającej liczbie incydentów antysemickich w USA, przywódca wolnego świata powiedział, co następuje: "Chcę powiedzieć, że czujemy się zaszczyceni naszym zwycięstwem – 316 głosów elektorskich. Mówili, że nie dostaniemy nawet 220, a już nigdy 270". Wszyscy Żydzi w USA mogą głęboko odetchnąć – zwycięska władza nad nimi czuwa, przeliczając po nocach głosy, które już dawno zostały oddane.
Być może najlepszym podsumowaniem tego żałosnego spektaklu, który konferencją prasową był tylko z definicji, była sama końcówka. Zapytany o ostatnie rewelacje na temat potajemnych konszachtów administracji z rosyjskimi agentami, Trump uśmiechnął się, spuścił głowę i wyszedł. Problem w tym, że uciekać można tylko przez pewien czas, a potem przyjdzie w końcu czas na odpowiedzi. Najlepiej sensowne.
Andrzej Heyduk
Pochodzi z Wielkopolski, choć od dzieciństwa związany z Wrocławiem. W USA od 1983 roku. Z wykształcenia anglista (Uniwersytet Wrocławski), językoznawca (Lancaster University w Anglii) oraz filozof (University of Illinois). Dziennikarz i felietonista od 1972 roku - publikował m. in. w tygodniku "Wprost", miesięczniku "Scena", gazetach wrocławskich, periodyku "East European Journal", mediach polonijnych, dzienniku "Fort Wayne Journal". Autor słownika pt.: "Leksykon angielskiej terminologii komputerowej" (1991) oraz anglojęzycznej powieści pt.: "The Breslau Conspiracy" (2014).
Reklama