Death Valley Marathon jest nieporównywalny z innymi amerykańskimi maratonami. Trasa przecina pustynię, brak kibiców dopingujących i wspierających, tylko 350 uczestników, co sprawia, że biegnie się praktycznie w samotności. Nie każdy stawia czoła takiemu wyzwaniu. Jacek Boczarski, polonijny maratończyk z Chicago, na co dzień nasz kolega, spróbował. I dobiegł do mety.
Był to trzeci maraton Boczarskiego. Zadebiutował dwa lata temu w Wietrznym Mieście, później zmierzył się z dystansem 42 kilometrów w San Francisco. Teraz przyszła kolej na Dolinę Śmierci.
Miał kilkumiesięczną przerwę. W pewnym momencie organizm odmówił posłuszeństwa. Wylądował w szpitalu, rokowania nie były pomyślne. Na szczęście wyszedł z tego, powrócił do treningu, postanowił jeszcze raz się sprawdzić.
– Maraton ten jest nieporównywalny z innymi, praktycznie pod każdym względem – mówi Boczarski. – Tutaj nie startuje wiele tysięcy biegaczy jak w Chicago, Nowym Jorku, czy Bostonie, bo tylko 350. Na trasie nie ma kibiców, którzy by dopingowali, mobilizowali i zachęcali do pokonania słabości, ale też pomagali w razie jakiegoś nieszczęśliwego przypadku. Biegnie się w samotności i aż strach pomyśleć, co by było, gdyby ktoś potrzebował nagłej pomocy. Punkty opieki medycznej, gdzie również można było otrzymać napoje i odżywki, były rozmieszczone co trzy mile. Trasą jest wąska droga, po obu stronach pustynia, a na horyzoncie znikające i pojawiające się pasma gór. Trochę przygnębiająca sceneria łączy się z tą, która może zafascynować. To robi wrażenie, nic dziwnego, że przyjeżdżają tu nie tylko biegacze amerykańscy, ale również z takich odległych miejsc jak Republika Południowej Afryki czy Turcja. Tutaj nie startuje się, by osiągnąć rekordowy czas, bo warunki na to nie pozwalają, czy zająć jak najlepsze miejsce. Jest to zmaganie się z własną słabością, z naturą, monotonią, ciszą, bo nawet sprzętu audio nie można używać, a brak słuchawek na uszach momentami jest nie do zniesienia. Pokonanie trasy zajęło mi prawie pięć godzin, ale nie czas był najważniejszy. Powrót na maratoński szlak, po tak nieprzyjemnej i groźnej przypadłości, z jaką przyszło mi się przez wiele tygodni zmagać, jest dla mnie największym sukcesem i zachętą do kolejnych biegowych przedsięwzięć.
Boczarski nie spotkał nikogo z Polski, był również jedynym biegaczem z Chicago. To, że tam się znalazł, jest zasługą „finansowego zrozumienia” jego przyjaciół: Czesława Piłata z Forest View Bakery i Rafała Kajderowicza z Chicago Adjusting Co. To dzięki nim plany startu znalazły realizację. Teraz ma już kolejne. Chciałby wystartować w maratonie w Nowym Jorku. Jeżeli dopisze mu szczęście w losowaniu, bo to jest kryterium udziału. A później maraton chicagowski, który z powodu choroby uciekł mu w ubiegłym roku.
Dariusz Cisowski
Reklama