Przemieszczanie się kolejkami i autobusami pozwala mi na coś, czego nie da mi surfowanie po necie, komunikatory, czy też bierne siedzenie w domu. Nawet jazda samochodem nie jest w stanie dać tego, co dają środki komunikacji publicznej. Myślę tu o obserwacji ludzi, zanurzeniu się na chwilę i tylko pobieżnie w chaotyczny świat życia różnych ludzi. Przejście przez kilka przecznic centrum Chicago, północną czy południową część miasta, zachodnie przedmieścia, nie wspominając o aglomeracji północno-wschodniej Indiany – to dotknięcie tak bardzo odległych światów, że ktoś, kto tego nie doświadczył bezpośrednio, nie ma nawet najmniejszego wyobrażenia, czym one są.
Lubię obserwować; kiedyś w jakimś badaniu stwierdzono nawet, że jestem typem obserwatora. Patrzę i myślę, próbując analizować zmieniające się obrazy, sytuacje i wydarzenia. Lubię też myśleć, być z lekka filozofem, szukać odpowiedzi na wciąż pojawiające się nowe pytania życiowe. Tak jest i teraz. Zimowe dni są dla wielu ludzi walką o życie, przetrwanie. Pootulani kocami, poubierani w łachmany krążą pomiędzy biegającymi ludźmi z wyższych klas i sfer społecznych, którym przynajmniej tak się wydaje. Wyciągają ręce z prośbą o pomoc, proszą o centa, pozostając często niezauważeni, mijani z obojętnością. Zbyt łatwo przyszywa się im łatkę ćpunów, alkoholików, dna społecznego. A przecież nawet jeśli tego dna dotknęli, będąc ofiarami różnych skomplikowanych sytuacji życiowych, bądź też nosząc w sobie różne uwarunkowania społeczne i rodzinne, nikt nie ma prawa wyrokować o ich życiu.
Czytam książkę o „braciach z Bronksu”, stosunkowo niedawno powstałej wspólnocie zakonnej franciszkanów, której pionierzy odłączyli się od kapucynów, by pójść i zamieszkać w piekle, jakim była i jest jedna z najciemniejszych dzielnic aglomeracji Nowego Jorku. W książce znajduję kilkadziesiąt historii zebranych w całość, porażających i tragicznych historii ludzkiego życia. Wspólnym mianownikiem tych historii jest śmierć. Ich bohaterowie balansując na granicy życia i śmierci, pogrążają się coraz bardziej. I nagle wychodzi im naprzeciw miłosierdzie. „Jesteśmy rodziną tych, którzy rodziny nie mają” – mówią bracia. Ich wspólnota otrzymała niedawno ostateczne zatwierdzenie Stolicy Apostolskiej, podpisane przez papieża Franciszka. Ich życie to odnajdywanie w tłumie wielkich miast, w podziemiach i mrocznych zaułkach ludzi, którzy nie mają ani rodziny, ani przyjaciół. Są zupełnie osamotnieni. „Nie zostawiajcie mnie, bracia, jeśli znowu wpadnę, to już po mnie” – błaga młody chłopak, którego od śmierci z przedawkowania narkotyków uratowało… więzienie. Bracia robią to, co zawsze, co jest ich chlebem powszednim, nie zostawiają go. Pomimo kolejnych wzlotów i upadków nie przestają działać, wierzą, że się uda, że nie działają sami. Chrystus jest Tym, który uzdrawia i leczy biedaków na duszy i ciele. Brat Stan, jazzman, który także jako zakonnik tworzy muzykę, śpiewa, koncertuje, wydaje płyty, za które opłaca między innymi pogrzeby najbiedniejszych, nie pozostawiając niczego dla siebie, mówi: „Jesteśmy tylko narzędziami w Jego ręku, nieużytecznymi sługami, biedakami… Trzyma nas lekko za ramiona. Jeśli nas wypuści, bęc! Rozbijamy się”. Bracia z Bronksu wiedzą dobrze, że w każdym wielkim mieście jest jakiś underground, jakiś podziemny świat, mroczny i niebezpieczny. Dlatego codziennie zbierają duchowe siły w kaplicy, klęcząc przed Najświętszym Sakramentem, żeby z odwagą schodzić w te przedsionki piekła, realnej walki o człowieka. Porachunki mafijne dilerów narkotykowych, strzelaniny – to jest codzienność tych podziemi. Ktoś, kto zupełnie przypadkowo się uwikła, musi liczyć się z przegraną. Człowiekowi może się wydawać, że jest silniejszy od narkotyku, alkoholu i temu podobnych pokus, a jednak się uzależnia, bo „diabelski pomiot jest potężny…”.
Czytam te historie i zanurzam się w chaotyczny, anonimowy świat. Jako ktoś, komu niczego do życia nie brakuje, ma ciepłe mieszkanie, jedzenie, ubranie i wielu naprawdę życzliwych ludzi. Jako ktoś, kto często sam jest obojętny na biedę innych. Z czystego lęku o samego siebie. Wszak łatwo jest mówić, czy pisać na ten temat, zdecydowanie trudniej jest zostawić wszystko i pójść na całość, włączając się w walkę o człowieka.
Ktoś zapytał mnie, czy dobro może ze sobą konkurować. Absurd. Jeśli pojawia się jakaś konkurencja w czynieniu dobra, jeśli wszelkie akcje charytatywne mają przypominać mecz, gdzie każdy strzela do własnej bramki, to jest to czymś zupełnie bezsensownym. „Każdy, kto działa na rzecz bliźniego, jest godny szacunku” – czytam w oświadczeniu dyrektora Caritas Polska wobec rozsiewanego fermentu wokół Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Nie można przeciwstawiać sobie dobra, trzeba się w nie włączać. Czynienie dobra nie może dzielić, ale ma jednoczyć, żeby go było więcej. Różnymi drogami, by osiągnąć ten sam cel. Mój kolega z Lublina, ks. Łukasz Kachnowicz, mówi: „Dobro jest czymś, co powinno ludzi łączyć. Ja osobiście mam takie doświadczenie, że szczera chęć robienia dobra zbliża ludzi różnych światopoglądów. Kilku moich obecnych przyjaciół poznałem właśnie dlatego, że wspólnie robiliśmy konkretne dobro. Dziś jesteśmy przyjaciółmi, choć niekoniecznie musimy się we wszystkim zgadzać. Połączyło nas dobro. Nie robię też rozróżnień, kto robi większe, a kto mniejsze dobro, kto robi je lepiej, a kto gorzej. W moim przekonaniu takie podejście do dobra jest bez sensu, ponieważ dobra nie robi się w konkurencji wobec kogoś”.
Dzisiaj myślę o tym samym. O promocji bezinteresownego dobra, wszelkimi możliwymi sposobami, nie tylko w postaci przekazanych kilku centów na jakiś cel, ale także przez zejście do podziemi, by tam odnajdywać potrzebujących, biednych ludzi. Dlatego potrzeba mieć szeroko otwarte oczy. I serce.
ks. Łukasz Kleczka
Reklama