Przed kilkunastoma dniami przedstawicielka USA w Radzie Bezpieczeństwa ONZ po raz pierwszy od niepamiętnych czasów wstrzymała się od głosu, czyli nie skorzystała z prawa weta, w przypadku rezolucji potępiającej Izrael za budowanie nowych osiedli żydowskich na tzw. palestyńskich terenach okupowanych. Wbrew pozorom nie jest to jakiś wielki i szokujący wyłom w amerykańskiej polityce zagranicznej, lecz jej nieuchronne dostosowanie do w miarę jednoznacznego stanowiska kolejnych rządów USA, które systematycznie krytykowały władze izraelskie za ekspansję osiedli. Przez wiele dekad Ameryka wetowała podobne rezolucje, ale nie dlatego że się z nimi nie zgadzała, lecz wyłącznie w celu symbolicznego podkreślania, iż Izrael znajduje się pod ścisłą ochroną Waszyngtonu.
Izraelskie osiedla na palestyńskich terytoriach uważane są za nielegalne w świetle prawa międzynarodowego przez praktycznie wszystkie kraje świata i rząd Izraela doskonale o tym wie, choć fakt ten kompletnie ignoruje. Jednak na wieść o amerykańskim wstrzymaniu się od głosu premier Benjamin Netanjahu dostał niemal apopleksji, która przerodziła się w histerię z chwilą, gdy sekretarz stanu John Kerry raz jeszcze podkreślił nielegalność osiedli, których budowę zidentyfikował jako główną przeszkodę na drodze do trwałego pokoju. „Bibi” w swoim amoku zapowiedział ścisłą współpracę z nową administracją Trumpa, a prezydent elekt zachęcił go w czasie zwyczajowej tyrady w serwisie Twitter, by jakoś przetrwał do 20 stycznia 2017 roku.
Wydawać by się wręcz mogło, że ostatnie wydarzenia w Radzie Bezpieczeństwa w jakiś sposób zagroziły dalszemu istnieniu państwa izraelskiego i że odchodząca administracja Obamy ma w tym jakiś udział. Jednak w gruncie rzeczy Izrael zagraża sam sobie, gdyż jest zamknięty w potrzasku położenia geograficznego i demografii, a zapowiadane przymierze z Trumpem może jedynie zamknąć tę pułapkę jeszcze szczelniej.
Przez wiele lat amerykańska polityka bliskowschodnia opierała się na założeniu, że prędzej czy później ostateczne rozwiązanie konfliktu izraelsko-palestyńskiego wymagać będzie utworzenia niepodległej Palestyny, współistniejącej pokojowo z Izraelem. Polityka Netanjahu spowodowała, że możliwość ta jest dziś bardzo odległą perspektywą. Jednak jedyną inną możliwością jest aneksja terenów okupowanych i utworzenie „większego” Izraela. Byłby to krok desperacki i zupełnie nielegalny, ale nie to ma największe znaczenie. Ów poszerzony Izrael stałby się bardzo szybko krajem, w którym Arabowie byliby większością etniczną, a to byłoby jednoznaczne z kresem istnienia państwa żydowskiego.
Netanjahu swoim ostatnim zachowaniem dowiódł ostateczne, że „dwupaństwowe” rozwiązanie już go nie interesuje i że świat winien zrozumieć jak najszybciej, iż ma do czynienia z kresem złudzeń na ten temat. Jest to polityka prowadząca donikąd, nawet przy poparciu przyszłej administracji Trumpa. I bardzo dobrze się stało, że niejako na odchodnym Obama dał Izraelowi do zrozumienia, że amerykańskie wsparcie dla tego kraju mimo wszystko ma pewne nieprzekraczalne granice. Trump może oczywiście wszystko to odkręcić, ale w niczym nie zmieni to niezbyt korzystnego położenia, w jakim znajduje się obecnie Netanjahu.
Andrzej Heyduk
Reklama