Przyznam szczerze – uważny czytelnik zresztą może pamiętać – że nie wierzyłem w sens powołania sejmowej komisji śledczej do sprawy afery Amber Gold. Po triumfie komisji „rywinowej” nadużywano tego narzędzia wielokrotnie, tworząc dla doraźnego propagandowego efektu różne kolejne gremia – komisje „orlenowską”, „bankową” etc. – o pracy których nikt dziś nie pamięta, bo i nie ma o czym. Ostateczny zaś cios tej metodzie dociekania prawdy o systemowych patologiach państwa zadała PO podczas „afery hazardowej”, w zdominowanym przez nią i sojuszniczy PSL parlamencie, czyniąc komisję, dokładnie odwrotnie, skutecznym narzędziem do zamiecenia afery i ochronienia umoczonych przed wyjaśnieniem prawdy.
Miło mi przyznać, że tym razem się myliłem. Z komisji badającej, w jaki sposób drobny cwaniaczek z Wybrzeża mógł tak długo i bezkarnie naciągać kolejne ofiary, już są same pożytki. Oczywiście, nie wszyscy o nich wiedzą. Jeśli ktoś wiedzę o świecie czerpie wyłącznie z TVN, z radia Tok FM i tym podobnych, zaledwie został poinformowany o jej istnieniu. Dla propagandowych przekaziorów obalonej władzy komisja zaistniała bodaj tylko w kontekście zabawnej wpadki posła Suskiego z PiS, który pomylił trzęsącą trójmiejskim wymiarem sprawiedliwości sędzię zwaną „caryca” z carycą Katarzyną II, o której dowcipkował podczas przesłuchania niejaki Milewski – ten skompromitowany swego czasu przez blogera, który zadzwonił podając się za Donalda Tuska i nagrał zapewnienia „niezależnego” sędziego, że wszystko zrobione zostanie tak „kak prawilno”.
Za to telewizja państwowa nadaje przesłuchania przed komisją in extenso, niemal codziennie. Przez ekrany przewija się korowód gdańskich prokuratorów, którzy – jeden w drugiego – udają kompletnych debili. Nic nie pamiętają, nic nie widzieli ani nie słyszeli. Przez wiele miesięcy Komisja Nadzoru Finansowego przysyłała monity i ponaglenia, by prokuratura zajęła się złodziejskim parabankiem, a prokuratorzy „zapominali” nadać tym pismom bieg, gubili je, popełniali idiotyczne pomyłki proceduralne – wszystko bez żadnej reakcji przełożonych. Przepraszam, były prokurator generalny zeznał, że „monitował” w sprawie, ale odpowiedziano mu, że wszystko jest OK i zadowolił się tą odpowiedzią. Zeznał też – co stawia włosy na głowie – że nie widział powodu do jakiejś nadzwyczajnej interwencji, bo mniej więcej tak samo jak ta pracowały wszystkie prokuratury w kraju.
Marcin Plichta otoczony był w Polsce Tuska jakimś przedziwnym polem, w którym wszystkie organa państwa ulegały niemocy i otępieniu. Trójmiejski sąd dziewięciokrotnie skazywał go za wyłudzanie – dziewięć razy pod rząd! – na karę w zawieszeniu, choć zgodnie z prawem już za drugim razem miał obowiązek zasądzić wyrok z natychmiastowym wykonaniem i jeszcze odwiesić poprzedni. Z tymi dziewięcioma wyrokami dostał aferzysta koncesje na obrót kruszcami i przyjmowanie depozytów, wymagającą m.in. niekaralności. Mało tego, kradzione bezkarnie, przy bezsilności nadzoru finansowego pieniądze zainwestował z dumpingową linię lotniczą, która – gdyby ktoś, też nie wiadomo kto, nie podstawił mu nogi – mogła „sprywatyzować” państwowy LOT.
A teraz kolejni prokuratorzy i sędziowie usiłują nam wmówić, że to wszystko przypadek, a oni są po prostu zwykłymi idiotami, a nie wspólnikami przestępstwa. Prawda jest inna: Plichta miał „kryszę”, i to w najwyższych kręgach władzy. Zresztą działającą do dziś. Widać to choćby w przekazie wspomnianych już mediów robiących agit-prop poprzedniemu układowi, gdzie wciąż obowiązuje wersja, że okradzeni przez Amber Gold sami sobie winni, bo powinni byli się domyślić, że to jakiś podejrzany interes.
Rafał A. Ziemkiewicz
Reklama