Gdyby szukać jakiegoś liczącego się polityka, który został najbardziej upokorzony przez wybór Donalda Trumpa na prezydenta, natychmiast pojawiają się takie nazwiska jak Chris Christie czy Rudy Giuliani. Ten pierwszy, uwikłany w aferę dotyczącą zamkniętego, kluczowego mostu drogowego z New Jersey do Nowego Jorku, najpierw był przeciwnikiem Trumpa, a potem teoretycznie stał się jego wygodnym podnóżkiem oraz domniemanym szefem procesu "przejmowania władzy" przez nową administrację. Później jednak został odsunięty na bok, niczym zużyty gubernator, którym nadal jeszcze jest. Ten drugi, były bohater Nowego Jorku z okresu ataków 9/11, stał się pożyteczną, protrumpowską, zajadłą szczekaczką Donalda, mającą cichą nadzieję na posadę sekretarza stanu, do której ma takie same przygotowanie jak jak do chirurgii mózgu. Obaj panowanie zostali na finiszu odtrąceni i skazani na zapomnienie, które zresztą im się należy.
Jednak nie oni zostali poniżeni w najbardziej spektakularny sposób. Tytuł ten należy bez wątpienia do Mitta Romneya, byłego gubernatora Massachusetts oraz byłego rywala Obamy w wyborach prezydenckich. Co by o Romneyu nie powiedzieć, jest to człowiek z gruntu uczciwy i przywiązany do ideałów klasycznego, amerykańskiego konserwatyzmu. I dlatego nie miał nigdy szans na zagoszczenie we właśnie powstającej, nowej administracji, w której aż roi się od bogatych czubków, gotowych zmienić Amerykę na gorsze w sposób niemal nieodwracalny.
Przez pewien czas Trump mamił Romneya wizją powierzenia mu funkcji amerykańskiego ministra spraw zagranicznych, co byłoby szczątkowym przejawem normalności w ekipie, która składa się głównie z białych, męskich radykałów, w taki czy inny sposób przywiązanych do przeróżnych teorii spiskowych. Jednak od początku niemal pewne było to, że Romney stał na straconej pozycji i był durnym pionkiem w grze, w której chodziło tylko i wyłącznie o pokazanie, że prezydent elekt czasami mimo wszystko się nad czymś zastanawia, choć tylko na pokaz i bez większego przywiązania do realiów.
Ostatecznie Romney, który nie tak dawno temu nazwał Trumpa oszustem, zjadł z nim wspólnie obiad na Manhattanie, rzekomo porozmawiał o szeregu "ważnych spraw", a następnie został wyrzucony na polityczny śmietnik, czego można się było od samego początku spodziewać. Podobno przegrał wyścig do miejsca w gabinecie Trumpa dlatego, że nigdy oficjalnie go nie przeprosił za wcześniejsze wypowiedzi na jego temat. Jeśli tak rzeczywiście było, należy Romneyowi pogratulować konsekwencji.
Zamiast Giulianiego lub Romneya, Amerykę na forum międzynarodowym ma reprezentować szef koncernu Exxon-Mobil, Rex Tillerson, którego kwalifikacje jeśli chodzi o stosunki międzynarodowe polegają głównie na piciu wódki z Putinem i jego kumplami. W sumie na jedno wychodzi – Giuliani nawet tak skromnych kwalifikacji nie posiada, natomiast Romney w kontekście całej nowej administracji byłby stanowczo za mądry i za bardzo rozsądny.
Pytania typu "co dalej?" jeśli chodzi o Amerykę w zasadzie nie mają na razie większego sensu. Upokorzenie Romneya jest wyraźnym sygnałem tego, że można liczyć wyłącznie na narastającą głupawkę.
Andrzej Heyduk
Reklama